Nie jest to coś oczywistego, rzucającego się w oczy, ale pisząc tę powieść Mróz toczył ze sobą pewną walkę. Z jednej strony chciał żeby to był nowy początek, nowy start całej Historyji o Chyłce i Zordonie, żebyśmy jakoś oderwali się od mocno skondansowanych wydarzeń z kilku ostatnich tomów tego cyklu, z drugiej zaś te wydarzenia, chęć kontynuowania tamtej opowieści, ciągle i ciągle go doganiała. I nie da się ukryć, że Najpłodniejszy tej walki nie wygrał :( Contynuity, ta nie chciana przezeń tu ciągłość wydarzeń, dogoniła go na całego. Dopadła go, czyniąc sprawę z tego, konkretnego, tomu banalną i właściwie jawnie nic nie znaczącą. Notabene w tym kontekście jest aż trochę śmiesznym to, jak w końcówce autor stara się nadać jakikolwiek sens tajemniczemu symbolowi używanemu przez sprawcę, szczęściem nie trwa to zbyt długo, sam autor najwyraźniej zdawał sobie sprawę, że wielkiego sensu to to nie ma.
Co więcej nie jest o jedyna klęska Remka w tej powieści. Dość podobnie jest z jej finałem. Wiecie, jak wyglądały zakończenia ostatnich kilku książek z serii Chyłkowej – były mocne, ale nie w tym znaczeniu, by pisarz etapował przemocą, krwią czy czymkolwiek. To tym, że pojawiał się suspens, akcja zaczynała naprawdę trzymać nas za twarze, serduszka zaczynały nam szybciej pipać. I wiecie też, że nie raz Najpłodniejszemu bardzo dobrze to wychodziło. Że nie miałem problemu, by go za to chwalić. No to tu ten mocny finał został rozbity aż na trzy części (wydarzenia w kancelarii – SOHO – mieszkanie Chyłków). I jakoś serduszko nie pikało :( I jakoś szczególnie tych emocji, które autor ewidentnie chciał we mnie rozbudzić nie czułem. Jakoś nie podziałało, mimo że były tu aż trzy te wzmiankowane wyżej punkty.
Za to plusik za postać Zuzanny, która tu po raz pierwszy ma nieco więcej do powiedzenia. Wyszło naprawdę nieźle, niby Chyłka-bis ale jednak nie do końca, jej historia życia też, powiedzmy, że jakoś tam się broniła. Może nawet nieco lepiej niż prawnicza wiedza Najpłodniejszego (zarząd w spółce komandytowej, serio? Niby był wzmiankowany tylko raz, ale naprawdę mi zgrzytnął). Dodajmy też, że Langer jako megapsychopata też jakoś tam się tu bronił, w sumie samodzielnie nadając kryminalnej intrydze jakikolwiek sens.
Mimo wszystkich, jakże licznych zastrzeżeń daję aż 6/10. Dramat Anki i Kormaka poruszył, tak samo skala emocji między nowo zaślubionymi małżonkami. Wszystko bez szarżowania, na spokojnie, w tym pierwszym wypadku można nawet powiedzieć, że przy minimalizmie środków.
PS: Tak, jak powyżej pisałem, że nieco śmieszyło pośpieszne wyjaśnienie roli jakże-tajemniczych-symboli zawarte w finale tego tomu, tak jeszcze bardziej chyba rozbawiło mnie jeszcze pośpieszniejsze wyjaśnienie na jego początku, że to „Chyłka po raz pierwszy musi oskarżać” z okładki to nie do końca prawda, jakby się jakiś bardziej uważny fan cyklu dopytywał. Ale okej, tym bardziej że jej późniejsze rozterki na tym tle wybrzmiewały w miarę wiarygodnie.
PPS: Ej, właściwie czemu Borsuka nie było na tym ich ślubie? Jeśli go nie zaprosili, to w sumie duży nietakt z ich strony :(