Ooo Matulu przenajukochańsza. Toż to zło w najgorszej postaci. I jeszcze ten krzyż odwrócony na ramieniu, który potwór tak widowiskowo pręży z okładki przed wahającym się ciągle czytelnikiem.
Nieee. To nie jest lektura jaką chcesz przeczytać żeby się zrelaksować i zapomnieć o trudach dnia codziennego. Tu również na próżno szukać mój drogi Czytelniku wytchnienia i sposobu, by ukoić myśli. Nie tędy droga, a tym bardziej jeśli spotkanie z Edwardem Lee jest twoim pierwszym.
Przedstawiona tu historia? Pasowałaby tu do filmowego obrazu Jasona, tego faceta z maską hokejową i maczetą, który stał się ikoną dzięki serii "Friday the 13th" (Piątek trzynastego) z lat osiemdziesiątych. Podobnie pozbawiony emocji, małomówny, ale za to dosadnie wyrażający swoje potrzeby. Edward Lee w charakterystyce swojej postaci podkręca jej dodatkowe atuty. W miejsce rozwoju psychicznego obdarza ją niesamowitą siłą i rozmiarem męskości, który w tej historii będzie odgrywał duże znaczenie. Jurność to jednak nie wszystko, bo Bighead jak mówią okoliczne legendy lubi po wszystkim zjadać swoje ofiary i delektować się delikatnymi obszarami ludzkiego ciała.
Ale fabuła! Bighead to już dorosły facet, wychowany przez dziadka, którego właśnie pochował zostając sam na sam ze swoimi problemami. Bighead nie ma imienia, a jego dotychczasowe wyskoki i chwile słabości zwykle zacierały się na tle specyficznej charakterystyki okolicznych lasów. Przemyt alkoholu niesie przecież za sobą wystarczająco szerokie pasmo przypadkowych ofiar. Bighead opuszcza rodzinną chatę i rusza w podróż za światem przed jakim wielokrotnie ostrzegał go dziadek. Rusza bo tak czuje w środku. Rusza bo swędzi go pod pępkiem i czuje głód.
Tu na miniaturce okładki tego nie widać, ale na mojej jest wyraźny znak "+18" a to już o czymś świadczy. Ta podróż, zdecydowanie nie będzie spacerem po parku i bardzo daleko tu do złapania jakiejkolwiek formy komfortu. Całkiem serio. Czytałem dużo książek Edwarda Lee, ale tu patrzyłem na siebie z pogardą.
- Ciągle to czytasz? To jest obrzydliwe. Pfuuu!
- Czytam, zaraz się skończy ta scena.
- Jak możesz to chłonąć z takim spokojem?! Wstydź się! Podnieca cię to?
- Nie, to przecież wymyślona historia. On tak pisze. To horror ekstremalny.
- Jesteś chory jak ten Twój autor.
"Bighead" to ciężki kaliber. To powieść, która niemal męczy obrazami i niewiele daje w zamian. To oczywiście jest historia idealnie wpasowująca się w ramy ekstremalnego horroru. Jest tu dużo, bardzo dużo krwi, scen przemocy, gwałtów pokazanych z takiej odległości, że trudno odwrócić wzrok. Uderzyła mnie ta bezpośredniość, bo momentami wciągając się w rytm można zgłupieć. Byłem świadkiem? Podnosisz głowę ponad książkę i patrzysz szerokimi oczami na otoczenie. Nie, to kolejny rozdział. Wracasz do kartek, a tu znowu rzeźnia. Edward Lee nie stosuje kart ulgowych. Tu przewijają się wszyscy i każdy dostaje po równo. Bez względu czy to dziecko, kobieta, mężczyzna czy też starzec. Każdy bez wyjątku. Splugawiony, zbezczeszczony i sprowadzony do rangi śmiecia.
Ale co poza tym ekstremalnym rynsztokiem? Niestety niewiele, bo opowieść z początku tajemnicza, czym głębiej, wydaje się być coraz bardziej rozwodniona. Traci na swej mocy i rozpływa się w dziwnych uniesieniach. No nic, nie każdemu wszystko musi pasować. Jak przystało na ekstremalny gatunek, w opisach wygląda to zatykająco mocno.