Dawno nie czytałem wierszy religijnych. Ksiądz Jan Twardowski, ksiądz Pasierb – ale to było kilkanaście lat temu; powiem nawet że „zapomniałem” że taki nurt w poezji istnieje. Ale oto przydarzył się tomik Wojciecha Łęckiego „bez początku bez końca”. Ciekawostką może być to że zbiór wierszy został wydany w wydawnictwie „Psychoskok”, w tym samym co tomik Barbary Wrzesińskiej „Na krawędzi”. Jakże dwa odmienne oblicza poezji! Wrzesińska zaproponowała codziennik poetycki, a tu – w przypadku Łęckiego – spojrzenie w głąb siebie z jednoczesnym przekonaniem o istnieniu Boga.
Mam taki obraz przed oczyma. Parę lat temu w jednym z supermarketów postawiono choinkę tak gdzieś koło dziesiątego listopada. Miesiąc przed Bożym Narodzeniem. Mnie uczono że drzewko przyozdabia się dwa, no – trzy dni przed Wigilią. Bo choinka to symbol świąt Narodzin Pana Jezusa, a nie supermarketu. Ale wiecie co? Nikt nie był zdziwiony, że słyszy „Cichą noc”, gdy płaci za zakupy. A przypomnijmy – jest początek listopada. I wielki szum wokół nas.
Szukanie Boga wymaga skupienia i ciszy. I jest bez końca i bez początku, jak mówi Wojciech Łęcki, w tytule. Należy pochylić się nad Słowem, i zacząć medytować. Oczywiście mam na myśli Pismo Święte, ale również wiersze – te, które dają świadectwu Biblii. Takim jest tomik Wojciecha Łęckiego.
Nie jest to zatem potakiwanie Katechizmowi, lecz szukanie, wręcz wołanie Boga dojrzałego mężczyzny. Który nie zgadza się, wątpi, ma zastrzeżenia. Jak każdy dorosły człowiek o wysokim potencjale inteligencji. Niejeden bohater Ewangelii tak się zachowuje. Bóg pokazuje ułomność człowieka. Łęcki może tylko potwierdzić Słowo Najwyższego. Ale jednocześnie nie zgadza się ze wszystkim co Bóg przekazuje ludziom w Piśmie. Jest jak król Dawid, który wymyśla Bogu, i jednocześnie błogosławi. Widać w tych wierszach Łęckiego echo poezji Kochanowskiego. Człowiek głęboko przeżywający – w zanurzeniu spraw doczesnych – odtrącenie Boga, wydobywa z różnych zakamarków Istnienia, sprawy które przygniatają go. Zbyt dużo pracy przed nim, aby wejść w bezpośrednią relację z Stwórcą. Bez początku, bez końca.
To byłby idealny świat. Ale w idealnym świecie nie widziano człowieka. Dlatego też Bóg jest jak lekarz. Tylko że gdy choroba zanika, a potem znika – często o Nim zapominamy. Do następnej choroby. Myślę że Wojciech Łęcki przewrotnie napisał: „potem wszystko na Niego,/nawet kiedy Go nie ma”.
A tak naprawdę Bóg w wierszach Łęckiego ma osobowość ludzką. W Biblii czytamy że to co Bóg stworzył było dobre. Najlepsze z najlepszych. Poeta jednak neguje tą cechę Stwórcy, który miał „ulepić nas jak umiał”. W innym miejscu, w lirycznym obrazie Pisarz stwierdza iż jezioro Łęckie (!) wyżłobił lodowiec, a dopiero po ukształtowaniu zbiornika wziął go za swoje. Czyli – jak mówiłem już – Bóg w poezji Wojciecha Łęckiego nie jest kanoniczny. Jest za to przemyślany, przemodlony. Poeta nie rozumie wszystkiego, lecz nie boi się tego powiedzieć. Zastanawia się nad każdym szczegółem życia. Jest filozofem, mistykiem. Dlaczego niebo jest niebieskie tylko z naszej strony? Bez początku, bez końca.
Łąkę i gwiazdę nazywa kainowymi córami; zastanawia się kto jest największym artystą. I nie jest to Bóg. Jeszcze jeden dowód na brak spójności między katechizmem a wierszami Łęckiego. To nie oznacza jednak że Wszechmocny – pomimo tego co napisałem powyżej, jest dla Poety kimś obojętnym. Absolutnie – jest „jedyny na niebie/a niebo ogromne/nade mną”, a „w milczeniu jego geniusz/ i/ w niespełnieniu”. A że człowiek ma do niego uwagi, pretensje wynikające z trudnościami w porozumiewaniu się z Nim. Zapewne nie dogadamy się z Bogiem w supermarkecie, na początku listopada, gdy wokół ordynarny hałas, a przy wejściu/wyjściu lśni choinka bombkami.