Była sobie dziewczynka, potem dziewczyna, młoda kobieta, kobieta z problemami. Dorobiła się w ciągu dziesięciu lat czterech mężów i trójki dzieci, poczęła ich zresztą znacznie więcej. Startowała z ubogiej, robotniczej dzielnicy, z rodziny patologicznej, przeszła drogę od Kopciuszka do królewny, a przede wszystkim - do poetki i uznanej pisarki. Wspięła się na swój szczyt i nagle ryms! Upadek z wysokości. Bo nie dała rady udźwignąć życia. Była realną osobą, Dunką, nazywała się Tove Ditievsen, „Trylogię kopenhaską” napisała o sobie. Zresztą wszystkie jej powieści noszą ślady autobiografii. Tutaj zaprosiła czytelników na trudną wycieczkę do własnego świata, nie oczekując współczucia, ani nie podkoloryzowując. Zaczęło się w miarę pogodnie, z każdą stroną było coraz ciężej. O kurcze, trzeba mieć odwagę, by się tak nonszalancko deprecjonować, samobiczować, by pisać o sobie tak źle, o dysfunkcyjnej rodzinie, historii własnej narkomanii i autodestrukcji, o egoizmie, wykorzystywaniu bliźniego i nie najpiękniejszych oczekiwaniach.
Muszę się pilnować, by wyrazić opinię o książce, a nie oceniać głównej bohaterki (autorki), nieznośnej i rozedrganej kobitki, a właściwie żenującego babska, które wyprowadzało mnie z równowagi.
Lektura jest bardzo intensywna, niepokojąca, wręcz hipnotyzuje. Tove nie lubię, jej historii też nie, ale doceniam powieść i wiem, że niestety zapadła mi w duszę i zagrała na emocjach. Składa się z trzech części, szokuje ostatnia. Odnoszę wrażenie, że pierwsza i druga jest tylko po to, żeby przygotować do tego co wydarzy się w trzeciej części, która jest autoportretem uzależnienia. Książka kończy się, gdy Tove jest dojrzałą babką. Z życiorysu wiem, że nigdy się do końca nie pozbierała, nie będąc jeszcze starą kobietą odebrała sobie życie. Sądzę, że gdyby tylko była taka możliwość - opisałaby również własne samobójstwo, bo to zapewne niezwykłe przeżycie, a ona jako pisarka waliła na oślep i szczodrze obdarowywała czytelnika takimi makabreskami. Tej by nie przepuściła.