Przeciętny czytelnik jest przyzwyczajony do szablonowych książek. Coś musi się dziać, jakiś morał musi być w książce zawarty, musi być jakieś zakończenie. Prawda? A niekoniecznie.
Powieść Tabithy i Michaela jest inna. Akcja jest jak poobiedni odpoczynek. Niespieszna, czasem leniwa. Książka jest jak popołudnie w letni dzień, kiedy nie musimy nic robić i leżymy sobie na jakimś kocyku/hamaku. Jednakże wciąż mamy nad głową kilka przebiegających po niebie burzowych chmurek i wyczuwamy lekkie napięcie... Taka jakby cisza przed burzą.
Właśnie taki jest nastrój tej książki i chyba jedną z niewielu rzeczy jakie mam do zarzucenia autorom to to, że po tylu stronach nie nastąpił wreszcie wielki, ani choćby mały BUM! Największym zawodem w tej książce było właśnie zakończenie.
Muszę przyznać, że książka ta mimo swej sielankowości zawiera też sporą dawkę tego napięcia, a także duży ładunek groteskowości, strachu, dziwów i tajemnic. Trochę się w niej pogubiłam i tak właściwie chyba do tej pory nie wiem jaka w całej książce była rola Vennie i pani Mank, a także o co chodziło z tym cyrkiem. I w ogóle zakończenie mi się nie podobało, bo niewiele wyjaśniło i niewiele mówiło co się stanie później. Niby miało wszystko wyjaśnić, ale jak dla mnie nic nie wyjaśniło.
W powieści poruszony jest też ważny problem manipulacji i swego rodzaju okrucieństwa wobec dzieci, które są bezbronne, ale mimo wszystko kochają swoich bliskich. Mało tego jest to powieść o dorastaniu, więc można sobie przypomnieć czasy dzieciństwa. Zarówno chwile beztroskiego biegania po łące albo plaży jak w przypadku Calley, w poszukiwaniu skarbów jak i te mniej miłe kiedy życie niebezpiecznie chwiało się w posadach.
Książka z pozoru opowiada też o tym jak jedno wydarzenie potrafi wpłynąć na życie wielu ludzi, ale tak naprawdę dopiero na końcu ukazuje całą prawdę o tym wydarzeniu, jak okrutni mogą być ludzie kiedy chcą coś osiągnąć. I jak takie wydarzenie kształtuje młodą osobę.
"W cieniu płonących świec" jest całą galerią bohaterów wszelakiej maści od tych niewinnych po okrutnych i zepsutych do cna. Zdziwiło mnie w niej także bogactwo języka, które pomimo świata widzianego oczami dziecka nie przeszkadzało mi. I tu ukłon w stronę tłumacza (Tomasz Wilusz), który musiał sobie poradzić nie tylko z bogatym językiem, ale i mową potoczną (o której wspomnę poniżej).
Niewątpliwym plusem tej książki jest przede wszystkim klimat- akcja toczy się w latach '50 (które jak powszechnie wiadomo uwielbiam) i '60, oraz jej swego rodzaju prawdziwość, autentyczność- "wzorowej" pani domu zdarza się czasem powiedzieć "bedzie", a dzieci nie są geniuszami, ich mowa także pozostawia wiele do życzenia, a za "wszyćko" dostają nie raz po uszach.
No i za te dzieci jest wielki plus, bo wręcz nienawidzę powieści, w których bez wyjątku występują dzieci-geniusze... Tak tak dziecko posiadło wszelką wiedzę świata i wszystkie najlepsze cnoty, a genialnymi sentencjami potrafi sypać z rękawa...I o tak dzieci są bez wyjątku taaaakie niewinne... Bleh rzygać mi się za przeproszeniem chce jak czytam taki badziew.
Także na korzyść książki przemawia klimat, w którym elementy fantastyczne są jak najbardziej na miejscu i nie zawadzają, a tylko upiększają jej treść.
"W cieniu płonących świec" to dość specyficzna książka, którą tak sobie myślę, że nie każdy odbierze jak powinien i nie doceni. Ja będę o niej dumać jeszcze przez jakiś czas.