Ile to razy narzekaliśmy na lekcje prowadzone w tradycyjny sposób? Na pewno wielu z was marzyło o tym, aby nauczyciel był bardziej kreatywny i próbował przekonać wszystkich do swojego przedmiotu. Filmy edukacyjne, wyjścia w plener czy spotkania z ciekawymi ludźmi – tak wiele możliwości, a jednak siedzenie czterdzieści pięć minut w sali i pisanie notatek góruje nad tym wszystkim.
A co by było, gdyby pewnego dnia szkoła zaproponowała wam wyjazd w pewne miejsce, gdzie spędzicie cały semestr i będziecie uczyć się w całkiem innych warunkach? Reflektowalibyście na takie rozwiązanie? Bo ja na pewno! I nie tylko ja.
Sibylla już od dłuższego czasu przygotowywała się na tę zieloną szkołę. Była wręcz przeszczęśliwa, że może odetchnąć od szkolnych murów i nawet nie przerażała ją wizja totalnego pustkowia. Nie przewidziała ona jednak, że na miejscu będzie musiała walczyć nie tylko o dobre stopnie, ale również o swoją przyjaźń. Do tego wszystkiego dochodzą problemy miłosne, jednak są one błahostką w porównaniu z tym, co przeżywa ta druga.
Lou kończy terapię, która miała na celu wyciągnąć ją z depresji. Rodzina dziewczyny postanawia pomóc jej pomóc otworzyć się na innych ludzi i wysyła ją w sam środek dziczy. Są pewni tego, że zmiana otoczenia jest idealnym lekiem dla ich córki. Lou jednak nie zamierza integrować się ze swoją grupą. Zamyka się przed innymi i nie dopuszcza nikogo na tyle blisko, by mogła się z kimś zaprzyjaźnić. Jej powiernikiem myśli zostaje zeszyt, w którym zapisuje swoje uczucia. Rozpamiętuje ona bolesną dla siebie przeszłość i nie potrafi zamknąć furtki związaną z nią, aby móc pójść do przodu. Z ponurego świata wyrywają ją jednak potyczki słowne Sibylli i jej najlepszej przyjaciółki Holly.
Czy Sibylla straci swoją przyjaciółkę? Czy Lou dopuści do siebie jakąkolwiek osobę? I dlaczego te dwie – mimo tak odległych światów – sprawiają wrażenie podobnych do siebie?
Czasami wystarczy jeden wyjazd, aby zrozumieć, że nie wszyscy są takimi ludźmi, za jakich się podają.
[W dziczy] to książka, która intrygowała mnie od dłuższego czasu. Po ciekawej rekomendacji na okładce stwierdziłam, że warto zaryzykować i dać jej szansę. Kiedy tylko skończyłam ją czytać moje myśli wirowały jak szalone. Nie potrafiły się uporządkować. Tylko jaka jest moja opinia o tym tytule, gdy już wszystko sobie przemyślałam? Czy chciałabym wyjechać do tytułowej dziczy, aby przeżyć niesamowitą przygodę? A może pozwoliłabym, aby rozszarpały mnie tamtejsze zwierzęta?
„Żałoba jest jak jednokierunkowy tunel. Tyle że nie wiadomo, czy po drugiej stronie istnieje wylot.”
Mocno odzwyczaiłam się od książek, gdzie mam do czynienia z dzieloną narracją. Miałam spore trudności z przestawieniem się na takie przeskakiwanie z jednej postaci do drugiej. Z czasem jednak mój umysł zaczął ze mną współpracować i przyswoił sobie ten ważny aspekt i – prawie bez awarii – mogłam całkowicie oddać się lekturze.
Autorka odrzuca tradycyjny schemat przedstawienia zajęć szkolnych i przenosi nas w sam środek australijskiego pustkowia. To właśnie tam, w samym sercu gór, można odnaleźć budynki należące do obozowiska, którego nie można zaliczyć do tych luksusowych. Główne bohaterki musiały się zmierzyć ze spartańskimi warunkami, mnóstwem nauki oraz zajęciami fizycznymi. Do tego wszystkiego dochodzi chęć dorosłych, aby młodzież odrzuciła nowoczesność i zaczęła żyć w zgodzie z naturą. Ale czy to możliwe?
Fiona Wood miała całkiem ciekawy pomysł na kreację swojego wyimaginowanego świata, jednak ja przez większość książki czułam, że czegoś tutaj brakuje. Nie chodzi mi tutaj o ukazanie całej tej dziczy i synchronizacji z naturą, jednak o sam wątek zajęć szkolnych. Miałam wrażenie, jakby był ignorowany i raz na jakiś czas pozwalano mu wyjść z szafy, by chwilę później ponownie go tam zamknąć. Tak samo drażniło mnie wieczne wspominanie nastolatków o stosunkach seksualnych, jakby młodzież myślała jedynie o seksie i o tym, gdzie najszybciej zakupi środki antykoncepcyjne. A może ja jestem już taka stara i naprawdę szesnastolatkowie interesują się takimi tematami? O zgrozo... Oby to nie była prawda!
Muszę przyznać, że najlepiej czytało mi się rozdziały, gdzie narratorką była Lou. Dziewczyna – mimo walki z depresją – miała bardzo urzekający sposób na pokazywanie otaczającego ją świata. Oczywiście nie były to optymistyczne przemyślenia, jednak miały w sobie to coś, co porusza nawet najbardziej skamieniałe serca. Natomiast jeżeli chodzi o Sibyllę... Mam co do niej mieszane uczucia. Widziałam po niej, że to inteligentna dziewczyna, jednak była tak zaślepiona swoją przyjaciółką, Holly, iż nawet nie zauważała, jak tamta na każdym kroku robi wszystko, byle tylko ją upokorzyć. Sib tkwiła w bardzo toksycznej przyjaźni. Nawet tak wycofana od społeczeństwa Lou potrafiła to dostrzec. Z czasem jednak przyzwyczaiłam się do Sibylli.
Jeżeli mogę ponarzekać na postaci drugoplanowe, to wykorzystam ten moment i wyciągnę tutaj za włosy taką „osobowość”, jaką była Holly. Ta dziewczyna tak mnie doprowadzała do szału, że aż chciałam ją udusić. Dosłownie! Naprawdę nie potrafię znieść kogoś, kto zgrywa najlepszego przyjaciela, a na każdym kroku kpi sobie z tej drugiej osoby i rzuca jej kłody pod nogi. Aż czasami żałowałam, że autorka zbyt mocno zarysowała tę postać. Natomiast na prawdziwą uwagę zasługiwał Michael – najlepszy przyjaciel Sib, który był wiecznie spychany na bok. Ogromnie mu współczułam tych wiecznych upokorzeń ze strony uczniów, jednak chłopak zaimponował mi swoją obojętnością na to wszystko. Niewiele osób potrafi ignorować takie zaczepki.
Reszta pobocznych bohaterów była dla mnie jedynie tłem tła (cóż za dobór słów – brawa dla mnie) i nie przemawiała do mnie. Przedstawieni jako schematyczni nastolatkowie nie urzekają. I to naprawdę boli.
„Jestem pewna, że zachowam ją na zawsze, będzie mi przypominać dzisiejszy dzień, gdy ogarnęły mnie nadzieja i zadowolenie. Kiedy poczułam, że smutek odchodzi. Dzień, gdy mój uśmiech przypomniał sobie, że nie musi za każdym razem czekać na rozkazy z mózgu, a przyszłość ocknęła się ze snu, przeciągnęła i otworzyła ramiona, by mnie powitać. A ja pojęłam, że nie muszę już żyć z dnia na dzień.”
Kunszt pisarski Fiony Wood jest poprawny, jednak brakowało mi niekiedy iskry rozpalającej wyobraźnię. Dostrzegałam ją jedynie, gdy do głosu dochodziła Lou. Właśnie przy niej autorka miała największe pole do popisu, jednak postanowiła ona mocniej skupić się na Sib, co nieco pogarsza sytuację. Nie mogę jednak odmówić tego, że ukazała ona tytułową dzicz w taki sposób, że miałam wrażenie, jakbym sama przebywała w tamtym miejscu, oddychała świeżym powietrzem i przysłuchiwała się dźwiękom natury. To jest ogromny plus.
[W dziczy] pokazuje nam, że nie każda przyjaźń należy do tych czystych i zrównoważonych. Niekiedy jedna strona daje za dużo od siebie, gdy druga bezpardonowo to wykorzystuje, nie dając nic w zamian. Aż trudno uwierzyć, iż większość ludzi tkwi w tak toksycznych relacjach. To znacznie odbija się na psychice i odbiera pewność siebie. Wiem co mówię.
Podsumowując:
[W dziczy] to książka, która ma wiele plusów i minusów, jednak nie można ją uznać za koszmar wydawniczy. Chociaż jej lektura może pozostawić niedosyt czytelniczy, a tak odmienne bohaterki mogą nieco zdezorientować, to jednak warto zaryzykować i dać szansę tej historii. Tylko proszę nie wymagać od niej zbyt wiele.