"Miłość to cholerna zagadka. Myślę, że jeśli prawdziwa miłość naprawdę istnieje, rozum jest nią zwyczajnie przeciążony i nie potrafi jej objąć. Wiecznie szukasz wyjaśnienia, ale nigdy go nie znajdziesz".
Wiedziałam, że tak będzie! Wiedziałam, a mimo to nic nie zrobiłam, aby temu zapobiec. Czuję pustkę! Kiedy czytałam dwa poprzednie tomu w lutym, czekał tom trzeci. A teraz? Nie ma już książki. Nie ma rozdziału. Nie ma zdania. Nie ma słowa. Nie ma litery.
Nie ma już Emely i Elyasa.
Skończyło się.
Obawiałam się, że kontynuacja pisana po latach nie będzie miała już takiego cudownego klimatu jak poprzednie części. Na szczęście na obawach się skończyło. Klimat został zachowany. Ponownie przeniosłam się w rzeczywistość pełną zabawnych dialogów, ciętych ripost i miłości. Jednak jest jedna rzecz, która odróżnia „Wiosnę…” od „Zimy…” i „Lata.”.. W tej części wyczuwalna jest dojrzałość bohaterów w ich zachowaniu i podejmowanych decyzjach.
Warto też dodać, że poruszają oni w rozmowach wiele ważnych kwestii, co sprawia, że czytelnika nachodzą refleksje. Akcja książki nie pędzi na łeb na szyję, więc żadnych zawrotów głowy i połamanych karków mieć nie będziecie. Carina Bartsch pozwala sobie na przypadkowe rozmowy i sytuacje które, mimo iż początkowo sprawiają wrażenie niepotrzebnych, takie nie są. „Wiosna…” jest spokojna i uczuciowa, ale na pewno nienużąca. Powiem więcej, książka ma ponad 400 stron, a mogłabym drugie tyle jeszcze przeczytać!
Dla Emely i Elyasa ten tom to nowa rzeczywistość. Są w związku, co daje Elyasowi pewność, że Emely nie ugryzie go, jak zacznie ją całować albo odbierze jego połączeniem, chociaż u niej on nadal widnieje w kontaktach jako „nie odbierać” . Przez jego turkusowe oczy ponownie oszalałam, facet po prostu cudowny, chociaż ze smutkiem stwierdzam, że został tutaj pokazany, że myśli tylko o jednym. Co do samej Emely to widać w niej zmianę na lepsze. Bohaterka, której istnienie przyprawia mnie o zawroty głowy w pierwszym tomie, stała się dużo dojrzalsza, mniej naiwna i niezdarna. Wreszcie nie irytuje jej brak ogarnięcia, chociaż nadal ciężko zrozumieć momentami jej myślenie. Podoba mi się, że Emely nie traci swojej nieśmiałości. Boi się przełamać wewnętrzne bariery, aby zbliżyć jeszcze bardziej z Elyasem. Gdzieś tam z tyłu głowy ma lampkę ostrzegawczą, która mówi, że to może się zniszczyć. W tej książce „takich” scen jest jak na lekarstwo i bardzo dobrze! Bartsch pokazuje, że głęboka miłość to nie tylko łóżko. Pomiędzy nimi wyczuwalna jest prawdziwe uczucie. Relacja bohaterów nie jest cukierkowa ( pierwszy raz od dłuższego czasu nie odniosłam wrażenia, że komuś cukierniczki nie zabrali, mój cukier był na tym samym poziomie ). Umacniają swój związek, budują zaufanie, cieszą się sobą, ale mają też wątpliwości. Wiedzą, że to wszystko można zburzyć jak wieżę z klocków lego.
Autorka skupiła się również na postaciach drugoplanowych, chociaż jak dla mnie wątek Evy i Nicholasa można wywalić. Alex nadal jest tak samo zapatrzona w siebie, a matka Emely… „pijackie sceny” tej autorki to złoto ( ciągle w głowie mam scenę z Halloween z drugiego tomu). Na uwagę zasługuje wątek Jessiki i jej depresji. Świetnie, że autorka porusza temat, ale niestety robi to w dość powierzchowny sposób.
Nie brakuje humoru, co zdecydowanie wyróżnia tę serię. A scena wręczenia prezentu świątecznego… Do tej pory się z niej śmieję. Dialogi nie są sztuczne jak lalka Barbie. Są naturalne i przepełnione ciętymi ripostami.
Bardzo podobała mi się ta książka, ale nie uważam jej za potrzebną. Szczerze mówiąc, zbyt wiele to ona nie wnosi. Wspaniale było poczytać o tej uroczej relacji, po wzruszać się, pomyśleć i zatopić w turkusowych oczach, ale na „Zimie…” też mogłoby się zakończyć.