Ospa. Gdy piszę te słowa ta choroba nie jest już dla nas czymś szczególnie strasznym i budzącym trwogę. Kojarzy nam się z ospą wietrzną na którą większość z nas zachorowała w wieku dziecięcym. Wiecie, podwyższona temperatura, złe samopoczucie, ból głowy i swędzące pęcherzyki, których za nic na świecie nie wolno było rozdrapać, żeby nie zostawiły po sobie blizn, godziny spędzone w łóżku i w sumie tyle. Zazwyczaj na tym się kończyło, potem wracaliśmy do szkoły czy do przedszkola i dość szybko zapominaliśmy o całej sprawie.
Ale ospa wietrzna (varicella) jest czymś zupełnie innym, niż ospa prawdziwa (variola vera). Przede wszystkim różni je stopień zaraźliwości, sam przebieg choroby i wskaźnik śmiertelności wśród pacjentów. Na tym etapie z pewnością domyślacie się już, że ospa prawdziwa pod każdym względem jest gorsza od ospy wietrznej. A właściwie - była. W czasie przeszłym. Bo dzięki profilaktyce i masowym szczepieniom została uznana za eradykowaną w 1980 roku.
Akcja fabularyzowanego reportażu Jerzego Ambroziewicza dzieje się w roku 1963, a więc jeszcze wtedy, gdy zarażenie się wirusem ospy prawdziwej było całkiem prawdopodobną ewentualnością. Przy czym samo ryzyko zachorowania zwiększało się znacząco, jeśli ktoś akurat miał pecha przebywać w tym czasie we Wrocławiu.
Miasto zostało odizolowane i zamknięte na czas potrzebny do zwalczenia epidemii - od momentu podania tej informacji do wiadomości publicznej bardzo szybko utworzono prowizoryczne izolatoria do których sukcesywnie przewożono osoby chore i takie, które z chorymi miały styczność. Zorganizowano akcję masowych szczepień przeciwko ospie prawdziwej, wprowadzono szczególne środki ostrożności, zaangażowano specjalistów.
Ambroziewicz opisuje cały możliwy przekrój ludzkich zachowań - począwszy od bezdyskusyjnego poświęcenia lekarzy i pracowników sanepidu, przez strach odczuwany przez sąsiadów osób podejrzanych o chorobę, skończywszy na rozgoryczeniu i złości osób izolowanych.
Niektóre z opisanych historii rozdzierają serce, inne zostawiają czytelnika z poczuciem bezsilności, a kolejne mogą sprawić, że na naszej twarzy pojawi się uśmiech.
,,Zarazę'' czyta się jak dobrze napisaną powieść - w pewnym momencie udało mi się nawet na chwilę zapomnieć, że jest to reportaż - i mimo tego, że całość została poprowadzona przez autora w ten sposób, książka nic nie traci na wartości faktograficznej. Wręcz przeciwnie, wydaje mi się, że dzięki temu jesteśmy w stanie zapamiętać więcej zdarzeń, które miały wówczas miejsce i dat, niż gdybyśmy mieli przed sobą suchy raport opisujący epidemię ospy we Wrocławiu.