Ostatniej soboty, zupełnie bez zastanowienia sięgnęłam po "Deklarację". Ostatnimi czasy w zasięgu moich rąk były tylko ciężkie lektury, toteż po zmęczeniu zarówno nauką, jak i czytaniem trudnych powieści, bez entuzjazmu sięgnęłam po tę książkę. Początkowo nieco mozolnie wertowałam strony, lecz po chwili wciągnęłam się w całą historię. Sama nie wiem kiedy przebrnęłam przez pierwsze pięćdziesiąt stron, potem kolejne i kolejne. Skończyło się na tym, że sobotni ranek, który miałam przeznaczyć na naukę biogramów artystów, przeznaczyłam dziełu Gemmy Malley. Jestem pewna, iż nie był to stracony czas, bo nie dość, że "Deklaracja" pomogła mi się odstresować, to pokazała świat takim, jakim nigdy nie chcielibyśmy go zobaczyć. Ostatnimi czasy nader często widzę na półkach w księgarniach oraz bibliotekach podobne antyutopijne historię, chociaż przyznam, że pierwszy raz zdarzyło mi się przeczytać jakąś w tak szybkim tempie. Bynajmniej nie była to zasługa tego, iż autorka nie ma niczego do powiedzenia, bo jest zupełnie inaczej. Widać, że posiada swoją wizję i przedstawiła ją w miarę przystępny sposób.
Akcja wyżej wymienionej książki rozgrywa się w Wielkiej Brytanii, blisko sto lat po naszych czasach. Został wynaleziony pewien lek, który jak się zdaje potrafi zatrzymać starzenie się ciała. Jednakże, jak przeczytałam w pewnym momencie (cytatu niestety zapewne nie znajdę) grawitacja nadal działa, zatem skóra musi być podtrzymywana przez odpowiednią bieliznę - trochę nie w temacie, ale teraz przypomniała mi się ta scena. W związku z niestarzeniem się społeczeństwa świat został podzielony na dwie grupy ludzi: legalnych oraz nadmiarów. Tak się składa, że Anna, bohaterka opowieści, należy do tej drugiej grupy. Mieszka wraz z innymi niechcianymi bądź odebranymi rodzicom dziećmi w zakładzie prowadzonym przez Panią Sharpe - bezwzględną kobietę, która w rzeczywistości skrywa głęboki żal.
Nadmiar Anna - jak mówi sama o sobie - ma piętnaście lat. Przybyła do Grange Hall jakiś czas temu i zdążyła już sobie przysposobić sympatię tutejszej kierowniczki - takie przynajmniej odniosłam wrażenie, sądząc po pochwalnych notatkach zapisywanych w dzienniku przez dziewczynę - co okazało się omyłką, o czym ku wielkiemu rozczarowaniu przekonała się w pewnym momencie Anna. Bądź co bądź, miała możliwość przekonać się o domniemanej przychylności dyrektorki (że tak pozwolę sobie ją nazwać), gdy ta powierzyła jej rolę prefekta. Od tego czasu pierwszoplanowa postać jest przekonana, że jej rolą jest zostać "przydatnym" Nadmiarem. Co zatem oznacza słowo przydatność w języku bohaterki? Jest to nie mniej, nie więcej jak niewolnicza praca, którą miałaby sprawować w domu prawowitych ludzi.
Wszystko toczy się monotonnym rytmem wyznaczanym przez kolejno następujące po sobie obowiązki do czasu, kiedy do ośrodka przybywa Peter - nieznośny chłopak, nie wiedzieć czemu nazywający Annę po nazwisku (Covey), co jest wystarczającym powodem do niepokoju, bowiem tacy jak ona nie posiadają ani drugiego imienia, ani tym bardziej miany rodowej. Oznajmia również, iż wie, kim są rodzice pani prefekt, czego ona sama nie przyjmuje do wiadomości - zarzeka się, że ich nienawidzi. Od tej pory bohaterowie podejmują wiele znaczących decyzji, aby doprowadzić akcję do ostatecznego - epitafium.
Finisz powieści, szczerze powiedziawszy, nieco mnie zbił z tropu. W pewnym stopniu moje początkowe przypuszczenia się ziściły, aczykolwiek było dla mnie sporym zakończeniem to, co rozegrało się na ostatnich dwudziestu stronach. Przyznam, że autorce udało się stworzyć powieść nie tylko potrafiącą zaciekawić czytelnika niemalże od pierwszej strony, ale również sprawiła, iż zakończenie stało się swego rodzaju czymś wyjątkowym - nie każdy pisarz zdobyłby się na tak drastyczne rozwiązanie, co nie umniejsza tego, że niezmiernie mi się podobało i ostatecznie to ono warunkowało na końcową ocenę Deklaracji.
Nie rozpisując się przesadnie, bo nie w tym rzecz, aby zaledwie parę osób przeczytało pobieżnie recenzję, pragnę rzec, że mi ta powieść się spodobała. Stanowiła miłą odskocznię po ciężkim tygodniu i przypomniała mi, dlaczego tak naprawdę lubię czytać książki - dlatego, że dorywają stopy od ziemi, sprawiając, iż przeżywam to, czego nie mogłabym przeżyć realnie. Zatem, przeczytajcie dzieło Gemmy Malley, bo zapewniam, że jest tego warte. Przyznaję, że mimo iż na początku nie byłam nastawiona do tej książki entuzjastycznie, to zrobiła na mnie niebywałe wrażenie oraz sprawiła, że jeszcze nie raz i nie dwa sięgnę po tak odprężającą lekturę.
Recenzję zamieściłam również na: recenzje-powiesci.blogspot.com