Colleen Hoover słynie z tego, że potrafi poruszyć ludzkie emocje niczym laleczki zawieszone na sznurkach. Nawet z pozoru banalna historia o miłości potrafi wybebeszyć czytelnika, oderwać od rzeczywistości na kilka godzin i wywołać potok łez. Mało tego, robi to w sposób niezwykle lekki, prosty i nieobciążający czytelnika, płynie on po prostu z nurtem przeżywanej właśnie historii. Za to właśnie uwielbiam książki autorki i chętnie po nie sięgam. W moich niedawnych zapowiedziach pojawiły się Wszystkie nasze obietnice i nie mogłam się tej książce oprzeć nawet na tyle, żeby na swoją kolej poczekała nieco dłużej. Musiałam od razu zagłębić się w historię Quinn i Grahama. I wiecie, co? Było warto!
Do czego może doprowadzić pragnienie bycia matką i rozpacz z powodu kolejnej porażki? Co zrobić, gdy miłość do ukochanego nie gaśnie, ale bliskość przyprawia o ból, a wewnętrzny konflikt interesów między pożądaniem, a dystansem rozrywa od środka? Czy warto, więc walczyć o związek, którego szwy się poluzowały? A może lepiej będzie dla wszystkich, jak każde pójdzie w swoją stronę? Na te pytania próbuje odpowiedzieć Colleen Hoover opowiadając nam tę historię. A robi to dwutorowo. Fabuła przypomina szachownicę, „wtedy” przeplata się z „teraz”, dzięki czemu jesteśmy świadkami narodzin tej miłości i stoimy na krawędzi wraz z bohaterami, a w międzyczasie uzupełniamy całość o brakujące fragmenty.
Wszystkie nasze obietniceto opowieść o idealnej miłości, która połączyła nieidealnych ludzi. Takich zwyczajnych z wadami, skazami, marzeniami, ubytkami i problemami, których zwyczajnie zmienia czas i okoliczności. Autorka wnikliwie opisuje kryzys małżeński, jaki może dotknąć każdego z nas, a konkretnie mowa tutaj o momencie piątej kategorii, który często zabija związek. Jest to poruszająca historia, która wciąga bez reszty, a przy okazji daje moralnego kopa. To po prostu literacka lekcja dla wszystkich par i to nie tylko tych zaobrączkowanych. To przypomnienie, że walczyć warto do samego końca, bo żaden związek nie będzie wiecznie idealny i bez skaz. Każdy trafi na problemy, większe bądź mniejsze, ale cała sztuka tkwi w tym, by nie zrezygnować z siebie równocześnie. Bo kocha się nie tylko wtedy, gdy jest dobrze. Podoba mi się w tej historii to, że bohaterami nie są nastolatkowie czy studenci, a dorośli ludzie, którzy próbują walczyć o coś, co z założenia powinno trwać wiecznie. Być może zwróciłam na to uwagę, ponieważ sama od kilku lat jestem mężatką, a mój związek stażem zbliżony jest to tego książkowego, więc łatwiej wczuć mi się rolę tych dwojga.
Jeśli spodziewacie się emocji i szczerości, które zawsze towarzyszą książkom Hoover to się nie zawiedziecie. Ta książka jest tym tak przepełniona, że aż kipi. Ta powieść jest niczym sztorm na pełnym morzu, do samego końca nie wiesz jak się skończy ten rejs. Mimo tematycznego ciężkiego kalibru i napięcia, z tej historii bije nadzieja, że prawdziwa miłość walczy do końca. To po prostu kolejny dowód na to, że Colleen Hoover wie, za jakie struny poruszyć, żeby zadowolić czytelnika!