„Zagęszczająca się i rozrzedzająca mgiełka” – to jest moje pierwsze skojarzenie, gdy myślę o tej powieści. Tak, nie da się ukryć, że fragmenty napisane jasno i przejrzyście, np. te, w których widzimy pracę śledczą naszej dzielnej pani detektywki (tak właśnie, „detektywką” jest konsekwentnie nazywana w tekście :)), ale też np. życie rodzinne jej poznanej w tym tomie koleżanki, przeplatają się tu z całymi passusami napisanymi w sposób o wiele mniej klarowny, jakby właśnie „za mgiełką”. I tak prawdę mówiąc nie jestem na sto procent przekonany co do tego, w jakim stopniu Kuźmińscy zrobili to celowo, czy właśnie o taki efekt im chodziło. Są poszlaki mówiące o tym, że tak rzeczywiście było, w końcu mamy w powieści sceny z udziałem przedstawicieli bohemy, artystyczne eksperymenty, mamy też np., jeszcze bardziej proszącą się o przyjecie takiej w konwencji pisarskiej, dłuższą sekwencję, w której główna bohaterka jest na haju i doświadcza narkotycznych wizji.
Swoją drogą argumentem na rzecz przyjęcia tezy, że autorzy zrobili to celowo jest także fakt, że początek powieści, kiedy jeszcze detektywka nie ma kontaktu z główną sprawą tej książki, jest napisany właśnie w ten bardziej przejrzysty sposób (no, mniej-więcej).
Tylko, że nawet jeśli przyjmiemy tę najbardziej przychylną dla naszego pisarskiego duetu interpretację, to… co z tego? Co z tego, skoro rzeczona mgiełka męczy, utrudnia czytelnikowi kontakt z powieścią i nic ponadto. I naprawdę ciężko mi stwierdzić, by wnosiła jakąś wartość dodaną. Byśmy coś dzięki niej dostawali, jakąś osobną czytelniczą satysfakcję, coś, co powodowałoby, że chętniej wracalibyśmy do lektury. Fakt ten rzuca się to w oczy tym bardziej, że mamy tu też do czynienia z momentami naprawdę wolnym tempem akcji, co w połączeniu z nim daje czasem po prostu efekt zamulenia.
Gorzej, że w tejże mgiełce pewne sprawy po prostu giną. Chodzi tu np. o konkretne elementy śledztwa. Te chwile, w których Sylwia (tak, tak ma nasza detektywka na imię :)) zastanawia się nad tym, kto zabił, kojarzy fakty i myśli o nich, czasem dosłownie wyłaniają się z poszczególnych scen i nie jest to atrakcyjny dla odbiorcy powieści efekt. Ale tyczy to też całych wątków (np. ten z niegdysiejszym samobójstwem pewnej postaci robi wrażenie czegoś, co trzeba z tekstu „odgrzebywać”, w każdym razie w momencie, gdy jest on do „Ruin” wprowadzony). Ginie też niestety w tym wszystkim tak ważny dla autorów – można to wywnioskować choćby z opisu z tyłu okładki – motyw przemocy w naszym funkcjonowaniu w społeczeństwie i „stawiania granic”. Owszem, co najmniej dwie postacie występujące na kartach „Ruin” były przemocowe, jedna bardziej, druga mniej bezpośrednio, owszem, dowiadujemy się, że przemoc pojawia się także w środowiskach, który niekoniecznie się z nią kojarzą, owszem, przemoc jest zła i trzeba z nią walczyć - i to właściwie tyle.
Stosunkowo najlepiej broni się teatralna warstwa tekstu. Ciekawe, że Kuźmińscy naprawdę sporo rzeczy pomijają (nie ma w powieści np. nijak mowy o metodzie Stanisławskiego, ani wprost, ani też pośrednio, choć wydawałoby się, że jako ever green teatralnych eksperymentów jest to nie do ominięcia), ale tu ta fragmentaryczność nijak nie przeszkadza. I rzeczywiście, fragmenciki wykładów Anny Serafin intrygowały i zachęcały do samodzielnych studiów nad tematem (podobnie miałem już w poświęconej jej serii, tu pani antropolog pojawia się tylko gościnnie). No, ale by się tym cieszyć trzeba na dzień dobry choć trochę interesować się tematem.
Dobrze też wyszła próba częściowego zanurzenia tekstu w popkulturze, w powieści w której znalazły się m.in. sceny flashbackowe z lat osiem- i dziewięćdziesiątych (ach, jakież to oryginalne na tle polskiej współczesnej literatury kryminalnej…) kilkakrotnie jest wzmiankowane Netflixowskie „Stranger Things”, a przed wspomnianym już momentem w trakcie którego Sylwia doświadcza narkotycznych wizji mamy przywołane „Twin Peaks”.
5/10, to max tego, jaką ocenę mogę wystawić tej powieści. Sama zagadka kryminalna nie porażało oryginalnością czy wyrafinowaniem, tekst czasem serio zamulał, no i miejscami brakowało w nim nie tyle nawet redakcji, ile zwykłej korekty (na stronie 161. słowo „Ci” jest zapisane właśnie tak, wielką literą, stylem listowym, i to nawet nie np. w momencie, gdy mamy dostęp do przemyśleń jakiejś postaci, tylko w dialogu). Więc – aż 5/10, w znacznym stopniu za to, że z książki naprawdę dużo dowiedziałem się na temat zalet i słabości detektywki Sylwii Nowak, która ma zdaje się stać się centralną postacią całej serii powieściowej,