Kołysanka miała stanowić pierwsze spotkanie z Hubertem Klimko-Dobrzanieckim, po drodze jednak natrafiłam na „Bornholm. Bornholm” i nie mogłam się oprzeć. W końcu jednak przyszedł czas na „Kołysankę dla wisielca” i po raz kolejny wpadłam, a Dobrzaniecki pochłonął mnie bez reszty.
Historia opowiedziana w tej niewielkiej objętościowo opowieści wciąga i oczarowuje od samego początku. Opowiada o trzech mężczyznach, których drogi przecięły się na skutej lodem Islandii. Opowiada o przyjaźni bezgranicznej, przełamującej konwenanse i wszelkie granice, nawet te wyznaczone przez zdrowy rozsądek.
Narratorem powieści jest Polak, którego los rzucił na Islandię - wyspę, która dla jednych może być więzieniem, a dla niego stanowiła miejsce gdzie znajduje prawdziwych „kolorowych” ludzi, którzy z biegiem czasu stają się jego przyjaciółmi. Próbuje odnaleźć się w nowej dla niego rzeczywistości przez chwytanie się różnych zajęć: między innymi pracuje na ulicy jako mim, później po wydaniu tomiku ze swoimi wierszami próbuje sprzedawać go na ulicy. Dzięki snutej przez niego opowieści poznajemy Boro - „uwolnionego” wariata, będącego pensjonariuszem szpitala psychiatrycznego. Boro jest malarzem pochodzi z Chorwacji. Niestety nie potrafi sobie znaleźć miejsca z życiu, nie układa mu się także w związkach z kobietami. „Odbijało mu od czasu do czasu. Najbardziej latem kiedy wszystko się zieleniło (…) krzyczał, że zamienia się w pole mchu, a potem w wielki trawnik.”*
To dzięki niemu główny bohater poznaje Szymona Kurana – Polaka. Stanowi on chyba najbardziej zagadkową postać w książce. Szymon jest skrzypkiem, który próbuje podążać różnymi wyznaczonymi przez siebie samego ścieżkami. Uwielbia grać pośród mieniącego się różnymi odcieniami błękitu „morza”, ale za jego plecami cały czas pozostaje groźna, wyniszczająca choroba - depresja, która jak mało co potrafi zniszczyć człowieka, obedrzeć go z uczuć, pragnień i chęci życia.
Poznają się przypadkowo. Każdy z nich jest życiowym rozbitkiem z bagażem niebagatelnych problemów i rozterek życiowych. Każdy z nich na swój specyficzny sposób jest wariatem. Stworzyli sobie swój własny świat, w którym zwykły zielony agrest i pole łubinu znaczą więcej niż możemy sobie wyobrazić. Mimo różnic stanowią świetnie uzupełniającą się i wspomagającą trójkę. Opisana w książce historia pokazuje, że człowiek nie powinien i nie może żyć bez bratniej duszy, bez człowieka, którego będzie mógł nazwać przyjacielem. Albowiem przyjaźń obok miłości jest motorem napędzającym każdego człowieka.
Książkę dosłownie pochłonęłam, jest piękna i wzruszająca. Czy muszę pisać, że natychmiast rzucę się na wszystko co wyjdzie spod pióra Dobrzanieckiego? Chyba nie.
Jednym słowem: POLECAM.