Chyba wszyscy książkoholicy czytający fantastykę mają swój wyidealizowany, nierealny świat. Część z nich już odnalazła to czego potrzebowała, inni, tak jak ja, musieli trwać w marzeniach. Kiedyś miałam plan napisać własną książkę, aby otrzymać to czego mi brak, ale spójrzmy prawdzie w oczy - jestem zbyt leniwa. I oto po dwunastu latach czytania fantastyki przychodzi Marah Woolf z "Kronikami Atlantydy" i niszczy mnie bez opamiętania.
Autorka nie jest przypadkową pisarką. W ubiegłym roku podbiła serca Polaków trylogią "Trzy siostry" a kilka lat temu cyklem "Iskra bogów". Swój debiut miała w 2011 roku w Niemczech, gdzie już niejednokrotnie została nagrodzona za swoje powieść. Mając do czynienia z tak wybitną pisarką wstyd jest się przyznać, że posiadam jej książki na regałach, ale nigdy nie było mi po drodze z ich czytaniem. Teraz będzie okazja to nadrobić.
Nefertari de Vesci, zwana przez najbliższych Taris, ma dwadzieścia cztery lata (czyli jest prawie moją rówieśniczką) i pochodzi z nietypowej rodziny zafascynowanej kulturą starożytnego świata oraz archeologią. Ona sama mimo młodego wieku zajmuje się odzyskiwaniem zaginionych bądź skradzionych dzieł sztuki, w czym pomaga jej brat. To właśnie z jego powodu nasza główna bohaterka wplątuje się w zlecenie, z którym nie mogą sobie poradzić sami bogowie i to od tysięcy lat.
Hrabia Malachim dr Mandeville umiera, a po jego duszę mą przybyć nie kto inny jak sam Azrael. Taris zawiera z aniołem układ - pozwoli żyć jej bratu w zamian za odnalezienie mitycznego Berła światła. Dziewczyna nie rozumie jeszcze wtedy, że poza przygodą czeka na nią śmierć, a może nawet miłość?
Zacznijmy może od stworzonego świata, bo to on sprawił, że w katuszach będę czekać na drugi tom. Tworzenie Urban fantasy na podstawie wszelkich mitologii to nic nowego. Szkopuł tkwi w tym, jak zostaną one przedstawione przez autora. Woolf postawiła na Atlantydę - to w niej mają mieć swoje korzenie bogowie, anioły i demony. Chociaż wszystko głównie kręci się wokół mitologii Egiptu, otrzymujemy także nawiązania do starożytnej Grecji czy Starego Testamentu. Mam nadzieję, że w przyszłych tomach autorka bardziej skupi się na mieszaniu mitologii i wspólnych korzeniach, bo w "Berle światła", mimo że to bardzo dobry pomysł za mało było o tym powiedziane i trochę się to rozmywało, poprzez przejmowanie kluczowej roli przez tylko jedną wiarę. Po prostu nie ma sensu dawać wielu wierzeń i mówić, że tak naprawdę one nie istnieją, bo wszyscy to jedna wielka wspólnota, a następnie nie pokazywać tego. Dopowiem tylko, że głęboko wierzący katolicy doszukają się tam sporo herezji.
Może przejdźmy dalej, aby nie sprzedawać za dużo spoilerów.
Wątek romantyczny. Tu odnajdą się zarówno osoby, które nie przepadają za miłością w fantastyce, jak i ci, którzy bez tego elementu fantastyki nie przeczytają. Taris w pewnym momencie zaczyna czuć coś do jednego z mężczyzn, z którym podróżuje, a wybór jest niemały, bo otaczają ją bogowie - uosobienie kobiecych fantazji. Z czasem dowiadujemy się, że nie bez wzajemności. Jednak zarówno jedna jak i druga strona nie próbuje w to brnąć, gdyż wiedzą, że za dużo ich dzieli, a związek nie miałby przyszłości. Próbują rozważać czy jest to dobry czas na chwilę uniesień i nie zniszczy ona wszystkiego, co dotychczas budowali. Bardziej zainteresowały mnie romantyczne relacje pobocznych bohaterów, gdyż w tle całych poszukiwań zaczęły kwitnąć stosunki, których raczej czytelnik się nie spodziewa.
Jestem zdania, że autorka naprawdę ostro przyłożyła się do swojego dzieła. Ostatnimi czasy pojawia się coraz więcej mitologii w fantastyce i ukazanie egipskiej w taki sposób, daje książce ogromne szanse na wybicie. Mimo iż dawniej (a przynajmniej za moich czasów) nauka o hieroglifach, piramidach i faraonach była czymś podstawowym na lekcjach historii z tej pozycji dowiedziałam się całkiem sporo, chociaż to tylko fantastyka. A dodatkowe smaczki umieszczone pomiędzy wersami historii to po prostu złoto. Już czekam na kolejne tomy.