Wyszukiwarka

Wyniki wyszukiwania dla frazy "lecz o dariusz", znaleziono 473

Uświa­do­mi­łem sobie, że aby na­pi­sać coś, co być może na­tchnie in­nych i jakoś im po­mo­że, trze­ba po pro­stu prze­żyć coś wiel­kie­go. Ak­tu­al­nie to prze­ży­wa­my. To jest ten mo­ment. Czuję to. Prze­ży­wam obec­nie naj­waż­niej­szą hi­sto­rię i lek­cję swo­je­go życia, którą chcę się z Wami po­dzie­lić.
Za­wsze trze­ba wal­czyć do sa­me­go końca z prze­ciw­no­ścia­mi losu, z szarą co­dzien­no­ścią, z ma­ły­mi i du­ży­mi pro­ble­ma­mi. Trze­ba szu­kać roz­wią­zań, pró­bo­wać omi­nąć prze­szko­dy i nigdy, prze­nig­dy się nie pod­da­wać.
Świa­teł­ko za­wsze tli się na końcu tu­ne­lu.
Mak­sy­mi­lian uro­dził się wcze­śniej, niż po­wi­nien. Był tak głod­ny życia na ze­wnątrz, że po­sta­no­wił po­spie­szyć się na ten świat.
Warto po­ma­gać innym, bo nigdy nie wiesz, na jaką cze­ko­lad­kę tra­fisz w swoim pu­deł­ku, i oby nie była gorz­ka…
Kiedy cho­ru­je ktoś z two­ich naj­bliż­szych, to ty sam też cho­ru­jesz.
Tatą się jest, a nie bywa.
Krót­ko – chcia­łem mieć syna, to teraz mam syna i cały jego tor­ni­ster do­świad­czeń, który po­mo­gę mu dźwi­gać. Razem po­ko­na­my każdą górę, prze­pły­nie­my każdy ocean i morze.
Był tak dobrym kłamcą, że potrafił oszukać nawet siebie i w swoje przemowy naprawdę wierzył. Przynajmniej, kiedy je wygłaszał.
...romantyzm to jednak nieuleczalna choroba, a w jej przypadku występuje z poważnymi powikłaniami.
...jej łagodność dodawała mu pewności siebie i pozwalała ranić dotkliwiej.
Nienawidził ich, nienawidził ich oboje. Bo zatruli mu życie niepewnością i uczynili z niego ofiarę.
I przy­się­gam, chcąc ze­lżyć ta­jem­ni­cy brze­mię, żadne twoje „ko­cham” nie spad­nie na zie­mię
Ból to naj­lep­szy no­si­ciel stra­chu.
Nie wypada pytać o śmierć. Nigdy nie wypadało. Teraz, po wojnie, kiedy chyba każdego ona dotknęła bardziej bezpośrednio, niżbyśmy chcieli, stała się jeszcze większym tematem tabu. Milczącą obecnością, cieniem, który pada na wszystkich. Ale i dawniej słowo „śmierć” i jemu pokrewne wzbudzały nabożny lęk, mieszający się z szacunkiem i swego rodzaju nieświadomą odrazą. Jakby ten, o kogo się otarła, mógł zarazić, przekazać fatum dalej.
Czy to dlatego dzieci znęcają się nad mrówkami? Wyrywają muchom skrzydełka? Topią pszczoły w butelce ze słodkim napojem? Dla tej ulotnej chwili, dla tego poczucia władzy, kontroli absolutnej, władzy nad życiem i śmiercią? Jeszcze nierozumne, odbierające bodźce instynktownie, na poziomie jaźni, emocji, których zidentyfikować ani nazwać właściwie nie potrafią? Czy pragną, choćby na moment, tego odwrócenia ról, kiedy to nie one są niewinne, zależne, bezbronne? Zdane na łaskę tych, co nad nimi górują, zakleszczając w karbach nakazów i zakazów?
Jesteśmy sumą lęków naszych rodziców. Składową ich trosk, niepokojów, wad, które odciskają w nas piętno, niczym pieczęć w gorącym wosku. Nie jesteśmy winni grzechów naszych rodziców, ale jednocześnie, niesiemy ich brzemię, pokutujemy za nie, bo zostawiają w nas skazy, jak rysy na szkle. Uczymy się ich nie widzieć, nie pamiętać o nich, ale one są, niszczą nas, spalają od środka. Chyba że nad nimi zapanujemy, nauczymy się z nimi żyć, pogodzimy z nimi. Bo pozbyć się ich nie zdołamy na pewno.
Dotykam dłonią jej dłoni. Moja lepi się od potu, zaczerwieniona od chłodu panującego w kaplicy, gdzie leży trumna z ciałem, czekającym na ceremonię, na pochówek. Jej za to jest sucha i zimna, przypomina pergamin pozostawiony na mrozie. Zeschłą, zmarzniętą korę. Taka jest śmierć w dotyku?
Wojna nie zostawia obojętnym, wojna znieczula i wypala w człowieku wiele emocji, zatraca w nim umiejętność odczuwania. Ale pozostaje zawsze w człowieku coś, na samym dnie, co wciąż czyni go właśnie człowiekiem. To coś teraz boleśnie kłuje we wnętrznościach. I nie mam siły wydobyć z siebie głosu.
Zwycięzcy nie rozliczają, zwycięzcy nie wskazują winnych. Oni budują Nowe, Lepsze, nie zauważając, że wszystko to powstaje na kościach, na prochach zabitych, o których nikt tak naprawdę nie chce – pomimo pomników, wieńców i Dni Poległych – pamiętać. A ci, co teraz u szczytu, są tacy sami. Często jeszcze ci sami. Albo to ich dzieci, ludzie z tej samej krwi, tego samego rodowego pnia. Na pewno dziedzice ich myśli, tylko chwilowo przyjmujący na twarze maski fałszywego pojednania z całym światem.
Świat miał należeć do nas… a potem spłonął i odziedziczyliśmy jedynie popioły.
– I co z tego? – odwarkuję. Bo co on myśli, że mnie wojna ominęła? Że nie mam krwi przyjaciół, znajomych, sąsiadów, na rękach? Że nigdy nie dociskałam dłońmi rany brzucha, by nie wylało się przez nią życie? Że nie musiałam zbierać z klatki schodowej trupów z poderżniętym gardłami? Że nie zgarniałam nigdy łopatą resztek porozjeżdżanych ciężarówkami demonstrantów, którzy mieli niewłaściwego koloru transparent, przynajmniej w oczach kierowcy?
On ciągnie dalej. I dostrzegam w nim jakąś zmianę, jeszcze wyraźniej niż wcześniej. Pojawia się jakaś łagodność, miękkość, w miejsce kamiennej maski policyjnego oficera – służbisty. I zaczynam rozumieć, że to rzeczywiście maska, przybrana twarz, poza, jak gombrowiczowska gęba, która daje mu szansę, by żyć, by się odnaleźć w rzeczywistości. By zwyczajnie przetrwać. Zaczynam z jednej strony czuć do niego sympatię, a z drugiej – mu współczuć.
Wychodząc z ceglanego bloku, przypomniałam sobie, że nie nakarmiłam kotów, więc poprawiłam plecak na ramieniu i wróciłam się na czwarte piętro. Na górze wyjęłam pęczek kluczy z dżinsowych szortów i wybrałam ten pomalowany na różowo. Biedna Kawa i Wujek Mariusz, czekały na mnie tuż pod drzwiami. - O moje biedulki, myślałyście, że o was zapomniałam? – co było prawdą - Ależ skąd! Już wam nakładam – dodałam po chwili, a Kawa w odpowiedzi zamiauczała tak, jakby chciała mnie skarcić za pustą miskę. Obydwa koty poszły za mną do kuchni, a ja nasypując im karmy, skomentowałam: - Nie moja wina, że miska tak często jest pusta. Może po prostu wy za dużo jecie? – i zostawiłam je z tym pytaniem. Wyszłam czym prędzej z budynku i pokierowałam się w lewo. Spojrzałam szybko na zegarek, który pokazywał dziesiątą czterdzieści pięć. Miałam jeszcze piętnaście minut, więc spokojnym krokiem doszłam do skrzyżowania i zamiast iść prosto, skierowałam się w stronę parku. Miałam jeszcze dużo czasu. Usiadłam na pierwszej, wypatrzonej okiem ławce i zajęłam ją, rzucając niebieski plecak. Usiadłam i wyjęłam swoją wcześniej przyszykowaną, na przerwę w pracy, kanapkę. No cóż, zgłodniałam, wchodząc po tych schodach. „Kupię sobie coś przy okazji” – pomyślałam. Zjadłam w cieniu, a potem poszłam już właściwą drogą do niewielkiego spożywczego sklepu. Tak, to moja praca… Mały spożywczak
© 2007 - 2024 nakanapie.pl