“Konwój rozciągnął się długim wężem po drodze wiodącej wzdłuż brzegów Irtysza. Potężna rzeka tylko co ruszyła i leniwym nurtem płynęła jeszcze kra. Teren wokół był bagnisty. Mijali podmokłe lasy stojące korzeniami w wodzie, ciemne świerkowe gąszcze, pod którymi leżały jeszcze poduchy śniegu. Wydawało się zesłańcom, że przedwiośnie trwa w tym roku wyjątkowo długo, a to oni podążali ku krainom, gdzie zima jest znacznie dłuższa i później ustępuje krótkiej i gwałtownej wiośnie. Coraz częściej wjeżdżali na rozległe równiny stepu porośniętego zeschłą, zeszłoroczną trawą, tak wysoką, że człowiek na koniu mógł się w niej schować. Jechali wśród oparzelisk obrośniętych tatarakiem i otulonych mgłą. Ciągle daleji dalej na wschód wśród coraz bardziej jednostajnego krajobrazu. Dzień do dnia podobny był jak dwie krople wody, a nuda ponurym smętkiem osadzała się na duszach zesłańców. Nuda i bezkres. Noce spędzanie w brudnych, przeraźliwie ciasnych i dusznych więzieniach etapowych, ranne pokrzykiwania – dawaj, sobirajsia z wieszczami 32 – i znowu dnie w trzęsących się na wybojach i grzęznących w błocie powozach.”