Wyszukiwarka

Wyniki wyszukiwania dla frazy "miem cenia", znaleziono 11

Byłoby przyjemnie, gdyby pożądał jej ktoś, kto miałby odwagę po porostu robić to, co mu się podoba-odejść albo być z nią, zależnie od chęci-kto ceniłby ją za to samo.
Nie myśl o tym czego nie masz, tak jakbyś to już miał. Ale z tego, co masz, wybierz to, co najbardziej jest cenne i pomyśl, z jakim byś trudem się o to starał, gdyby tego nie było. Ale uważaj, byś w skutek upodobania w tej rzeczy nie przyzwyczaił się jej tak wysoko cenić, iżbyś miał doznać niepokoju duszy, gdyby ci jej zabrakło.
Spędzała wprawdzie wiele godzin z nosem w książkach, czego nie ceniono zbytnio w owych czasach (ani w żadnych innych), ale przynajmniej dzięki temu zawsze miała w zanadrzu jakąś ciekawą historię.
W taki chwilach jak te najbardziej ceniłem to, że miałem wokół siebie przyjaciół, którzy byli mi bliscy. Mogę być przy nich sobą, powiedzieć, co mnie gryzie. Nieważne, że zdawało mi się, jakby cały świat odwrócił się do mnie plecami. Oni byli ze mną.
Uważała, że mężczyźni cenią niezależność, dają sobie prawo do wolności, swobody, mieszkania osobno, swoich zainteresowań i pracy. Mieli sprawy niedostępne dla kobiet i one musiały to akceptować, w przeciwnym razie proponowali, żeby "trochę od siebie odpocząć".
Donovan podziwiał prezydenta za to, że w najtrudniejszej sytuacji potrafił wykazać się poczuciem humoru, cenił także jego gotowość do współpracy z ludźmi o odmiennych poglądach. Pułkownik i Roosevelt mieli podobne charaktery, jednak reprezentowali przeciwstawne obozy polityczne.
,,- Właśnie szczerość cenię w tobie najbardziej! - Uśmiechnął się. - Ktoś inny czaiłby się w cieniu, aż mógłby wbić mi nóż w plecy. Ty oczywiście też wbiłabyś mi nóż w plecy, gdybyś miała okazję, ale przynajmniej otwarcie się do tego przyznajesz."
Ateista! To słowo w ówczesnym klimacie opinii, brzmiało złowieszczo, bezwstydnie i miało aspołeczny wydźwięk. Oświeceni? Filozofowie niewątpliwie byli ludźmi oświeconymi. Wszelako istotą oświecenia było poczucie intelektualnego bezpieczeństwa – tym co filozofowie cenili sobie najbardziej, była pewność posiadanej przez nich wiedzy. A czymże jest ateizm, jeżeli nie przyznaniem się do niewiedzy? (….) „ Rozum jednakże nam podpowiada, że nie ma Boga, że wszechświat jest tylko samoistnym mechanizmem, i że podobnie jak księża, których oskarżamy o ignorancję, również my sami filozofowie, nie posiadamy żadnej pewnej wiedzy.””.
– Jakaś biologia, chemia? – Paweł skończył jeść i wziął ostatni łyk chłodnego, owocowo kwaskowatego wina.
– Nie pamiętam dokładnie, ale ma to coś wspólnego z trawieniem białka i tłuszczu. Inna kwasowość albo zasadowość w żołądku. Tak jak mówiłeś: chemia i biologia.
– Może tak samo jest w relacjach między ludźmi? Z fizjologicznych powodów niektórym jest ze sobą dobrze, innym nie.
– Tak. Biochemia odgrywa niemałą rolę w stosunkach międzyludzkich. Ale najważniejsze jest to, co człowiek ma w głowie.
– Ludzie, z którymi mam do czynienia, nie mają za dużo w głowie. Są monotematyczni.
Ewa się zaśmiała.
– Rozumiem, co masz na myśli. Poznałam wiele takich osób. Inteligentni, wykształceni. Posiadacze cenionych dyplomów, certyfikatów. Legitymujący się świadectwami ukończenia specjalistycznych kursów. Nowocześni, dobrze opłacani fachowcy. Ale wystarczy poruszyć temat wykraczający poza ich branżę i od razu rozmawiasz z przedszkolakiem.
Paweł pokiwał głową. Wtedy Ewa uświadomiła sobie, że mógł odebrać jej wypowiedź jako przytyk. Ale nie wyglądał na urażonego. Trzymał kieliszek za nóżkę i obracał go w palcach. W ten sposób Ewa mogłaby dyskutować ze swoim mężem. Może nawet bezwiednie powtórzyła teraz kwestię, którą dawno temu usłyszała od niego.
Poczułam się bardzo zmęczona. Powoli, czepiając się poręczy łóżek, noga za nogą powlokłam się na swoje legowisko. Pomyślałam, że muszę jak najszybciej wyzdrowieć. Kobieta obok zachrypiała głosem pełnym zazdrości:
– Jaka ty musisz być szczęśliwa. Twoje dzieci żyją, a ja nie mam nikogo. Nikt już nie przyjdzie do mnie pod okno i nie zawoła: „Mamusia!”. Moich zasypało w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym w zbombardowanej kamienicy. Nikt nie przeżył z naszej rodziny. Nikt oprócz mnie, bo w tym dniu pojechałam do brata za miasto. Powiedz mi, gdzie wtedy był Bóg. Niebo jest puste – stwierdziła z goryczą. – Po stokroć wolałabym zginąć z mężem i dziećmi, niż zostać sama.
Wzruszyła ramionami.
– Ten doktor próbuje mnie leczyć, ale po co? Żebym zechciała żyć, powinien mi wyciąć skalpelem mózg. Nikt mnie nie rozumie – powiedziała nagle złym głosem. – Ty też nie.
Zaczęła kiwać się w łóżku w przód i w tył jak opuszczone dziecko w sierocińcu. Poręcz jej łóżka miarowo uderzała o ścianę, osypując tynk. W tej szpitalnej ciszy dudniący odgłos z każdą chwilą wydawał się potęgować.
Przybiegła pielęgniarka. Ta sama ruda co przedtem. Zaczęła do niej przemawiać słodkim głosem, jak do dziecka:
– Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Na miłość boską nie chybocz tak tym łóżkiem, bo narobisz sobie siniaków.
Kobieta nagle znieruchomiała. Popatrzyła na nią obłąkanym wzrokiem i krzyknęła:
– Zostawcie mnie w spokoju! Nikt z was nie może wiedzieć, co czuję! Nic już nie będzie takie jak przed wojną. Same się przekonacie! – dodała ostrym tonem.
Zabrzmiało to złowieszczo.
– Chcę zostać sama – wymamrotała niewyraźnie, bardziej do siebie niż do nas.
Odwróciła się i zwinęła w kłębek jak embrion. Siostra otuliła ją kocem. Dała mi sygnał oczami, żebym się nie odzywała i poszła do swoich zajęć. Odtąd ja i kobieta obok leżałyśmy w ciszy.
Nagle niepokój złapał mnie szponem za gardło. Intuicja mówiła mi, że dzieje się coś strasznego. Przekonywałam sama siebie, że to tylko nerwy, ale mój trzeci zmysł ostrzegał, że nieszczęście jest na wyciągnięcie ręki. Strach nieprzerwanie narastał.
Czas pokazał, że mój niepokój był jak najbardziej zasadny. Właśnie moje dzieci trafiły w sam środek obławy. Tuż przy szpitalu niemieckie kordony zamknęły spory odcinek ulicy. Moje dzieci znalazły się w epicentrum kotła. To była duża akcja. Brali w niej udział wszyscy: gestapo, członkowie Waffen-SS, żołnierze Wehrmachtu, a nawet młodzież z Hitlerjugend.
Henia z Mieczkiem już dawno nauczyli się rozpoznawać te wszystkie mundury. Gdy rozpoczęło się polowanie, stali spłoszeni pod murem odrapanej kamienicy i nie mogli zrobić kroku. Bali się jak nigdy dotąd. Mieczek co prawda trochę mniej, bo był zaprawiony w bojach, ale i tak był strwożony do granic.
Jak Seweryna rąbała korzenie drzew, a on stał na czatach, to wtedy też się bał, ale inaczej niż teraz. Tam był na swoim terenie. Teraz było inaczej. Nie wiedział, gdzie jest. Nie znał drogi ucieczki. U siebie znał wszystkie przesmyki i obluzowane sztachety, przez które mogło się przecisnąć tylko dziecko. Tam w Skolimowie nie mogliby go zaskoczyć. Już nieraz próbowali, ale zawsze udawało im się wymknąć.
Rozejrzał się wokół. Nigdy nie lubił tego miasta. Brama tuż obok była zamknięta. Jakaś starsza kobieta zdzierała sobie paznokcie do krwi, próbując wydrapać zamek. Jęczała przy tym płaczliwie jak kotka. Przed nimi stanęły odkryte ciężarówki, do których zaczęto upychać ludzi. Nie było szans na ucieczkę. Wszędzie były psy, a one przecież dogonią każdego. Wiedział, że wytresowali je do zagryzania. Był na siebie zły, że nie przewidział tej zasadzki i nie ochronił siostry. Prawdziwy mężczyzna by tak nie dał się zaskoczyć!
Przed ich oczami, jak w rzymskim amfiteatrze, rozgrywały się mrożące krew w żyłach sceny. Właśnie rozdzielano jakąś rodzinę, nie zważając na protesty ojca, krzyki matki i płacz małej dziewczynki w różowej sukience. Wszyscy byli elegancko ubrani. Chyba ta łapanka zaskoczyła ich w drodze na jakieś przyjęcie, bo nieśli ze sobą spory bukiet dalii. W pewnej chwili jeden z hitlerowców jak w amoku doskoczył do mężczyzny i z całej siły uderzył go pięścią w twarz. A potem powolnym ruchem wyciągnął broń, spokojnie przytknął lufę do jego czoła i strzelił. Krew i odłamki kości rozprysnęły się daleko na boki. Dziewczynka rzuciła się z płaczem do trupa taty. Padł drugi strzał.
Henia z Mieczkiem stali jak sparaliżowani. Esesman spojrzał na nich i z wolna zaczął zbliżać się w ich kierunku. Nie schował broni. „No to już po nas” – pomyślała Henia i przestała oddychać. Czuła, że pełne paniki serce uderza jak młotem. Więc to tak niewiele trzeba, żeby umrzeć? Wystarczy tylko znaleźć się nie o tej porze i nie na takiej ulicy? Szkoda, że nie zobaczy już matki. Zamknęła oczy.
Nagle z oddali usłyszeli wołanie:
– Lotar, kommen auf Hilfe6.
Właśnie nadjechał tramwaj i gestapowiec chciał go wyczyścić z ludzi.
– Lotar, schneller7.
Esesman nie zwracał jednak na niego uwagi i powoli podszedł do dzieci. Podniósł lufą brodę Heni. Otworzyła oczy i zobaczyła na sobie skupiony wzrok tamtego. Miał rozwodnione blade oczy i prawie nie było widać tęczówek. Zobaczyła tam samo zło. Panika nie pozwalała jej odwrócić głowy, choć bardzo tego chciała.
Wyczuł jej strach. Był tak namacalny, że można go było kroić nożem. Z zadowolenia pokraśniał. Lubił napawać się cudzym strachem. Wahał się, co ma zrobić.
– Lotar! Hilfe!
Naprędce ocenił mizeraki pod względem rasy. Uznał, że mogą żyć. Mieli jasne włosy. Odwrócił się zatem i dołączył do sfory.
Henia zaczęła oddychać. Przyglądała się, jak wygarniali ludzi z tramwaju, bijąc kolbami karabinów po plecach. Ustawiali ich twarzami do muru z rękami podniesionymi do góry. Potem była pobieżna rewizja i zapędzenie na platformę ciężarówki. A powietrze cięły dzikie wrzaski.
– Los, los, aber schnell, verfluchte polnische Schweine8.
Pomyślała, że pewnie zabierają ich na Pawiak albo na Szucha. Jej już nigdzie nie muszą brać. Nie muszą mordować. I tak nie ma w niej życia.
– Mam tego dość – syknęła nagle buntowniczo. – Niech mnie rozwalą od razu, teraz i tutaj.
– Spokojnie – wystękał Mieczek cichutko. – Jest okupacja, jeszcze zdążą nas zabić. Nie tu, to gdzie indziej.
W tym samym momencie jakiś młody chłopak odepchnął Niemca i zaczął uciekać. Jego długie nogi w brązowych oficerkach miarowo odbijały się od szarego bruku. Otworzyli do niego ogień bez ostrzeżenia. On też wyciągnął spod marynarki automat i zaczął do nich strzelać na odlew. Kule rykoszetem zaczęły tańczyć po murach. Strzelanina nie trwała długo, bo skosili go serią karabinu maszynowego.
Gdy padł, Henia pomyślała, że jego rozpięta marynarka rozłożyła się na boki jak skrzydła anioła. Była blada jak ściana. Mieczek też patrzył na ciało jak zahipnotyzowany. Jego oczy zamieniły się w szklane paciorki. Nie mógł nimi poruszać na boki. Kałuża krwi rozlewała się coraz dalej i dalej. „Ile jej człowiek w sobie ma” – myślał zafrapowany.
Zdarzenia następowały lawinowo. Akcja była szybka. Teraz wygarniano ludzi z pobliskiego sklepiku i małej kawiarenki. Zbyt opieszałych bito lub zabijano na miejscu. W tej łapance nie honorowano żadnych zaświadczeń. Puścili tylko jednego mężczyznę, który wymachując jakimś dokumentem, głośno krzyczał: – Kriegswichtige Betriebe9.
– Co jest? – spytał Mieczek scenicznym szeptem.
Nie odezwała się, więc ponowił pytanie:
– No mów, co to znaczy? – Z natury był dociekliwy.
– Pracuje dla wojska – wyjaśniła mu krótko. – Jest im potrzebny.
A potem ulica ucichła i zrobiło się pusto. Jazgot i krzyki ustały. Odjechali tak nagle, jak nagle się pojawili. Rozwiali się niczym zjawy. Na ulicy zostali tylko oni. Nie było już tych czarnych duchów z trupimi czaszkami.
Stali przytuleni do siebie, kurczowo trzymając się za ręce. Jedyni pozostawieni samymi sobie z całego tłumu.
– Dlaczego nas nie zabrali? – spytała zdziwiona Henia. – A może to się wcale nie wydarzyło?
– Wydarzyło się – potwierdził Mieczek zapatrzony w kałużę krwi, stygnące ciało chłopaka i zgruchmiony bukiet dalii.
Powoli na ulicę zaczęli wychodzić ludzie. Otwierano z chrzęstem zasuwy bram. Nadjechały ryksze i zaczęły przejeżdżać wypełnione po brzegi tramwaje. Zrobiło się gwarno. Życie zaczynało tętnić swoim zwykłym okupacyjnym rytmem. Przechodnie mijali ich, jakby nic się nie wydarzyło.
A oni nadal stali jak sparaliżowani. Niezdolni do wykonania ruchu, jakby mieli nogi przymocowane do trotuaru. Ciągle w tym samym miejscu, w półcieniu pod wielkim balkonem. Jakaś kobieta litościwie otworzyła okno i do nich krzyknęła: – Dzieci, idźcie do domu.
W końcu Mieczek odważył się zrobić pierwszy krok, a potem następny, a później oboje ruszyli w kierunku pociągu coraz szybciej i szybciej, aż puścili się biegiem. Wiatr rozwiewał mu włosy, a jej porywał warkocze. Biegnąc, rozglądali się dookoła. Nie chcieli już spotkać tych czarnych diabłów.
Jak wpadli na peron, poczuli się odrobinę bezpieczniej. O dziwo, nie było psów i żandarmów. Pociąg przyjechał szybko. W przedziale Mieczek wysapał zdyszanym głosem:
– Dobrze, że z mamą jest coraz lepiej. – Na czole lśniły mu krople potu.
Henia pokiwała głową bez słów. Pomyślała, że nigdy nie zapomni tego dnia i tych drapieżnych wpatrzonych w siebie hitlerowskich oczu. Miała nadzieję, że się jej nie przyśnią. Byłby to najgorszy z możliwych koszmarów.
To jedna z najsmutniejszych i najczęściej wypieranych twardych prawd życia: miłość rzadko kiedy znajduje swój happy end. Niemal zawsze zaczyna się od kulminacji, a kończy w ziejącej pustce. O ileż milej by było, gdyby rzecz miała się odwrotnie. Gdyby człowiek poznawał kobietę, którą uważałby za niezbyt atrakcyjną fizycznie i właściwie nie byłby nią zainteresowany. Kobietę, która by go denerwowała swoimi głupimi przyzwyczajeniami i marudzeniem. a potem, niemal niepostrzeżenie, z biegiem lat, zacząłby ją coraz bardziej cenić, coraz bardziej się nią interesować, zaczęłaby mu się wydawać coraz bardziej sexy, a na koniec zakochałby się w niej i tak by już zostało. Aż do chwili - o szczęśliwe zrządzenie losu! - kiedy obydwoje tej samej nocy spokojni i zadowoleni zasnęliby na zawsze.
Oczywiście tam, gdzie jest słowo "kobieta" albo "ona", równie dobrze mogłoby być napisane "mężczyzna" i "on".
Stwórca zdecydował jednak inaczej. Nie tylko dla miłości wykoncypował odwrotny przebieg, ale też właściwie dla całego życia: zaczynamy jako dziecko, małe, nic niewiedzące i radosne, punkt kulminacyjny osiągamy między piętnastym a trzydziestym piątym rokiem życia, a potem już tylko pięćdziesiąt lat równi pochyłej w stronę śmierci. Liczby mogą się różnić w zależności od osoby, ale z grubsza dla wszystkich jest to samo. Rzadko kiedy widzi się stare małżeństwo, które szczęśliwe i zadowolone, trzymając się za ręce, idzie spacerkiem ku kresowi życia. A potem, dla jednego z nich, tego, który umrze później, i tak zaczyna się smutny koniec.
© 2007 - 2024 nakanapie.pl