“Tak bardzo cieszyłam się szczęściem przyjaciółki. Widziałam w jej oczach ten charakterystyczny blask. Co z tego, że była ode mnie starsza? Co z tego, że miała ponad trzydzieści lat? Na prawdziwą miłość nigdy nie jest za późno, jednak ja z każdym mijającym dniem zdawałam sobie sprawę z tego, że mój limit prawdziwej miłości już niestety się wyczerpał. Skąd mogłam wiedzieć, że właśnie wtedy, gdy zakochani wyjadą w podróż poślubną stanie się coś, co wpłynie na decyzję mojego życia i stanie się moim prawdziwym powołaniem? Pamiętam ten dzień, jakby to było wczoraj. Padał deszcz, na dworze okropnie wiało, a ja siedziałam w swoim gabinecie na tyłach salonu, gdy ktoś zapukał do drzwi. Zaskoczona podniosłam głowę i zdziwiona zmarszczyłam brwi. Zobaczyłam, że przez drzwi wychyla się starsza kobieta w habicie.”
“Chcąc jak najszybciej opuścić mieszkanie, wrócił do salonu i ubrał w pośpiechu spodnie. Mimo że przyjemność, którą odczuwał przed kilkoma minutami, była ogromna i nieporównywalna do czegokolwiek innego, Thomas zdawał sobie sprawę z tego, że postąpił źle. Już w momencie, w którym pozbywał się krwi z nieprzytomnej kobiety, zrozumiał, że właśnie uczynił coś, od czego nigdy nie zdoła już nigdzie uciec. A konsekwencje tego czynu będą dla niego jeszcze bardziej przerażające, niż odczuwany
obecnie lęk. Jestem skończony. Jestem kurwa skończony! Ja pierdolę...
– Co ja zrobiłem?! Co ja zrobiłem, do cholery jasnej? – Mówił do siebie pełnym
niedowierzania głosem i zaczął chodzić niespokojnie po całym pomieszczeniu. Zerkając raz po raz w
kierunku wciąż nieprzytomnej, leżącej nieruchomo kobiety i chwytając się przy tym za bolącą z
przypływu emocji głowę, usiłował opanować rozpościerający się w jego głowie chaos. Nie potrafiąc
jednak tego uczynić, zrozumiał nagle, że nie powinien zostawać tu ani chwili dłużej.
Musi uciec. I ukryć się gdzieś, gdzie nie da się go tak łatwo zlokalizować. Nie może wrócić
do własnego mieszkania.
Nie dziś. Nie jutro. Ja pierdolę. Już nigdy!”
“W stronę wybrzeża wysyłał karawany z kością słoniową, złotem, skórami, kadzidłem, piżmem cywety i innymi wonnościami oraz kawą. W głąb lądu za jego sprawą zmierzały transporty indyjskiej bawełny, dzianych spódnic i tunik, toreb i bukłaków z koziej skóry, rozmaitych materiałów, takich jak flanela, wełna, aksamit, jedwab czy adamaszek, poza tym ozdób najróżniejszych, jako to naszyjników, bransolet, złotych galonów, paciorków, pereł. Praktycznie wszystko, co potrzebne do życia, można było znaleźć w jego ofercie. Ryż i mąka, sól i cukier, masło i oliwa, tytoń, chinina, wosk i świece, nożyczki i sznurek, skarpety i sandały – czego dusza zapragnie.
Raz przysłał mi karawanę złożoną z dwudziestu pięciu wielbłądów niosących na grzbiecie setki rondli z pokrywkami, tysiąc stożkowych pucharków, tysiąc szklanych karafek do miodu w różnych kolorach według jego projektu sporządzonych, ponad siedemset tac do pieczenia placków chlebowych. Narzekałem w liście do niego, aby był rozsądny i przysyłał mi tylko to, co mogę sprzedać, ale straszyłem go głównie po to, by obniżył cenę. Przyjaźń przyjaźnią, a interes interesem. Sprzedałem wszystko ze słusznym profitem, jeśli nie liczyć skrzyni różańców, krucyfiksów i figurek Chrystusa, których to wyrobów faktycznie nie dało się szybko upłynnić, podobnie jak ryz papieru do pisania, którego zastosowania miejscowi analfabeci nie znali.
Każdy robi błędy. Kiedyś sam nieopatrznie sprowadziłem ponad czterdzieści chromowanych litografii Madonn Rafaela i parę drewnianych Chrystusów naturalnej wielkości, które nie miały wzięcia.”