Wyszukiwarka

Wyniki wyszukiwania dla frazy "swoje stasiak", znaleziono 177

Boże, jacy wszyscy jesteśmy nieszczęśliwi, jacy krusi.
Niedawno w rozmowie ktoś mi uświadomił, że żyjemy w kraju, który nie doświadcza przyrodniczej nudy. " Pomieszkałbyś w tropikach", powiedział. Pół roku z nieba leje się woda. Przez drugie pół monotonny, obojętny skwar.Wyobraziłem sobie to więzienie aury i teraz tym chętniej chwalę ojczyznę za jej zmienność, nieprzewidywalność i następstwo pór , które zawsze przychodzą zbyt wolno albo zbyt długo trwają , ale w porównaniu z tropikiem jest ich wielka rozmaitość.
Wszystko wskazuje na to, że osiadłość była jedynie epizodem w naszych dziejach. Teraz powracamy do wędrownego trybu życia. Znowu stajemy się koczownikami. Niczego nie mamy na miejscu. Po wszystko musimy wyruszać: po pieniądze, po pracę, po odpoczynek, po bezpieczeństwo, po wrażenia, w ucieczce przed nudą.
W tamtych czasach nie doświadczało się ani pychy, ani arogancji możnych Kościoła. (...) Umiarkowanie prześladowany, dyskretnie tolerowany, był tak samo znakiem sprzeciwu, jak i kompromisu. Ani ostentacyjnie bogaty, ani przesadnie biedny, towarzyszył zwykłym ludziom w ich zwykłym życiu.
Taki powinien być również los dawnych przejść granicznych. Powinna je wziąć w posiadanie natura. Powinny zarosnąć lasem, ptaki powinny uwić tam gniazda, a lisy wygrzebać nory. Pejzaż powinien zrosnąć się jak rana, pozostawiając jedynie wstążkę drogi.
Myślę, że wynalazek oberka, najbardziej polskiego z polskich tańców, był podświadomą reakcją ludu na niewolniczą opresję. Kolista, spiralna, obsesyjna nuta tego tańca miała nieść wyzwolenie i zapomnienie. Oberek był czymś w rodzaju polskiego bluesa.
Młody Nikifor w tajemniczy a nieodparty sposób przypomina młodego Warchola ze zdjęć wykonywanych w latach 50. Ten sam uśmiech, podobna delikatność spojrzenia, i rozbrajająca zawadiackość fryzur.
Komunizm nie był rewolucją materialistyczną. On był w swej istocie antymaterialistyczny. Próbował unieważnić materię, zanegować jej przydatność, jej konieczność.
Tak, siedzieć na rynku nieznanego miasteczka albo wsi w obcym kraju to jest jak czytać piękną książkę. Trochę się rozumie, ale resztę trzeba sobie wyobrazić.
Podróżować będą jedynie ci, których interesuje przeszłość nie jako anachronizm i zabobon, ale jako miejsce własnego pochodzenia.
Ułan Bator jest straszne. Codziennie sprawdzam w necie, jaka jest tam pogoda. Dzisiaj akurat chmury i tylko minus dwadzieścia. Najczęściej jest zimniej: minus dwadzieścia pięć, dwadzieścia siedem, trzydzieści. Wyobrażam sobie, jak o trzeciej, czwartej zapada zmrok i miasto tonie w ciemnościach. Prawie nie ma latarni. Świecą witryny, trochę reklam i reflektory samochodów. Skute mrozem obozowisko z betonu na środku stepu. Z jurtowych slumsowisk snuje się węglowy dym. Pokrycia namiotów są czarne od sadzy. Zresztą całe miasto musi być czarne, bo pali się tylko węglem. Najbrzydsza i najzimniejsza stolica świata – tak się o nim mówi.
Dlatego wyjazd z Ułan Bator ma w sobie coś z podróży mistycznej: jakbyśmy przeszli na drugą stronę lustra, jakbyśmy opuścili fatalność człowieczej kondycji z jej rozpaczliwym imperatywem rozwoju oraz modernizacji. Oto raptem wszystko się kończy. Nie ma właściwie przedmieść, bo przecież całe Ułan wygląda jak przedmieście. Zjawia się step i niebo bez śladu zrasta się z ziemią. Droga niknie na horyzoncie.
Ale poczucie, że kobiecość nierozerwalnie łączy się z literaturą, już nigdy mnie nie opuściło (...). Bibliotekarki powtarzają jedynie gest Ewy: podają chłopcom owoce z Drzewa Poznania i gest ten będzie trwał aż po ostatecznych kres czasów, czyli po kres bibliotek.
-Na co patrzysz? Na nogi czy na tyłek?
-Patrzę z tęsknotą w przeszłość i z niepokojem przed siebie.
-To już lepiej patrz na dupę.
Przymierzałem te książki jak kobieta przymierza kapelusze albo apaszki. Lustrem był wyimaginowany umysł brzyduli za biurkiem.
Nie ma lepszego kraju (niż Mongolia) do podróżowania. Jedzie się w głąb pejzażu, a jednocześnie w głąb czasu.
A jednak lubię brzydotę mojego kraju. Jest niepowtarzalna. Nigdzie nie ma takiej drugiej.
Nigdy wcześniej nie było towarów tak tanich, tak rozmaitych, i oczywiście tak tandetnych.
Za barbarię pokochałem Amerykę. I za to samo kocham Polskę.
Umarł bardzo szybko. Na nikotynę, serce i temperament.
Ostatnie i zagubione - to zaprząta moją wyobraźnię. To, co nowe i obiecujące, nigdy mnie nie pociągało. Początek ani rozwój nie są ekscytujące. Dopiero gdy miejsce się zestarzeje, gdy jego czas się dopełnia, można w tym znaleźć coś ludzkiego. Tylko w tym, co minione, możemy przeglądać się jak w lustrze. Tylko to, co niedoskonałe, niesie nam pociechę, ponieważ wtedy odkrywamy, że nie będziemy umierali samotnie.
Powinienem siedzieć pod jakimś Mariupolem i alarmować świat. Ale świat i tak miałby to w dupie. Siedzieć z Tarasem, Jurkiem i Serhijem i powtarzać, że wszystko będzie dobrze? Że Europa nie zapomni, gdy tymczasem zapomniała, zanim się w ogóle dowiedziała? Bo Europę dalekie strony interesują tylko w kilku przypadkach: tanie plaże, tanie loty, tanie dymanie, tania ropa. Tylko to
I ten cały Katyń też se wykopcie i przesadźcie w jakieś eleganckie miejsce. Także może być w Łódzkie. Bo się znowu jakieś nieszczęście stanie. Bo jak trupa swojego gdzieś wypatrzycie, to jak ćmy do światła, jak pszczoły do miodu zaraz się pchacie, na warunki atmosferyczne nie bacząc, żeby jeszcze jedną warstwę umarlaków dołożyć.
Właściwie to dopiero po Smoleńsku zrobiło się ciekawie. Polecieli i się zabili. Mogli siedzieć w domu. Ale nie. Polecieli jak ćmy, jak lemingi poszli. Na terytoria zagłady. (…) Więc wsiedli do postsowieckiego paździerza i już. Ponieważ jak ginąć, to od rzeczy większych i bardziej niezrozumiałych niż my sami.
Spotkałem kiedyś w Tyndzie Rosjanina, który na moje pytanie o ich lęk przed władzą odpowiedział: »gdyby powiedzieli nam, powieście się - to byśmy się powiesili. I jeszcze zapytalibyśmy w jakim kolorze ma być sznur«.
Tego dnia wybraliśmy się właśnie na grzbiet Świdowca i zobaczyliśmy stamtąd pół świata. A to pół świata było Karpatami.
Jedź, dopóki nie będzie za późno. Jedź, zanim przyjadą tam znowu Ruscy. Ruscy to mili ludzie, dopóki nie włożą mundurów.
Pamięć jest jedyną nieśmiertelnością, na jaką nas stać.
Droga biegła prosto. Nie musiała niczego omijać.
To, co minęło, powraca. Wchodzi jak czuła igła w serce. Wystarczy szczegół. Dźwięk, zapach, obraz, chwila. Dostrzegasz coś kątem oka i minione powraca z niespodziewaną siłą. Dzieciństwo. Zawsze jednak dzieciństwo i nie sposób dostrzec, gdzie przebiega jego granica. Dziesięć, dwanaście lat? Jakby późniejszy czas nie miał już tej mocy. Suczawa dawno temu, ranek, kilkoro dzieci bawi się pod ścianą obskurnego bloku. Szary kolor cegieł i piachu sprawia, że cofam się o czterdzieści lat i na kilka sekund znika teraźniejszość, by zrobić miejsce letniemu porankowi u dziadków na wsi. To jest oślepiające jak delikatna magnezja. Dzieci, szary piasek, szary mur. Tak działa pamięć. Nie sposób odgadnąć jej praw. Trwało chwilę. Taksówka wiozła nas na dworzec. Jakby śmierć się oddaliła, jakby na ten ułamek czasu utraciła swoją władzę. Tak.
Nie mam nic przeciwko centrum, ale bardziej pociągają mnie peryferie. Już teraz środek kontynentu staje się coraz bardziej zunifikowany. Metropolie przestają się różnić. Niedługo będzie je można rozpoznać tylko na podstawie szacownych i martwych zabytków. Jeśli w ogóle te zabytki da się jeszcze dostrzec spod jaskrawej powłoki współczesności: te same nazwy hotelowych sieci, te same reklamy, te same bankomaty, marki piwa, takie same parkomaty, ten sam układ półek w supermarketach oraz repertuar w kinach.
Myślę, że już niebawem będziemy podróżować na peryferie, na granice kontynentu, do krain, gdzie wysiadują stare kobiety w chustkach.
© 2007 - 2024 nakanapie.pl