Do tej pory trafiałam na książki, gdzie anioły były obrońcami ludzkości ucieleśnionej, stróżami i złotymi rybkami (no bo kaman, modlitwa, tfu!, egzorcyzm do Michała to takie trochę "make a wish" i zbaw od złego). Generalnie to fluffiaste, puszyste i mocarne typki. I przystojne, ooo tak, że hej. A tu? A dupka. Widzę ich jako wojowników z niebiańskimi mocami, eksterminujących - z sukcesem - raka toczącego Ziemię, czyli ludzkość. Co prawda aniołom bliżej do człowieka, bo masz politykę, gierki, seks, eksperymenta, kłamstwa i cała fajną mroczną stronę ludzi, ale widocznie zerwali się z boskiej smyczy.
Plus ma autorka, bo mam bohaterki drugoplanowe chore - fizycznie i psychicznie. I weź, weź sobie wyobraź, że w apokalipsie raczej, raczej właśnie tak skończą, jak w książce, nie spodziewaj się jednorożców i tęczy. Temat końca świata dla schizofreniczki i kaleki jest tematem tabu, bo wiadomo, że ich szanse na przeżycie są bliskie zeru, a poprawność polityczna mówi 'nie, nie, tak nie wolno, trzeba się jak z jajkiem obejść' więc prościej uznać, że nikt nie chce o nich czytać? No a mi się dobrze czytało, bo autorka nie owijała w bawełnę. Pokazała, jak będzie.
Kolejny plus - świat. Żarcia brak, gangi, rudery, wszechobecny strach i pierwotne odruchy. Apokalipsa pełną gębą i chociaż kilka zębów w tej gębie trafi próchnica, to wciąż ładny uśmiech Końca Świata.
Natomiast Raffe, serio? I nikt jakoś nie domyślił się, że to archanioł? Że anioł? I... romans. Pseudo...