Pierwsza część powieści pana Loureiro - pomijając jeden szalenie naiwny zabieg (bohater kupuje panele słoneczne tuż przed Apokalipsą Zombie - ,,przypadek? nie sądzę'') - była generalnie świetna. Autor umiejętnie stopniował poczucie wszechobecnego zagrożenia, osaczenia, pułapki.
Natomiast drugi tom... przyznam, że wprowadzenie wątków pobocznych było zabiegiem w jego wykonaniu koszmarnym. To znaczy: jestem w stanie jeszcze zrozumieć potrzebę opisu dramatu siedemnastolatki, która (znowu) zostaje zdana na samą siebie. Ale, na kły Dzika Lata, do tej pory jestem pod wrażeniem bezsensowności rozdziału (tak, rozdziału!) poświęconego zombiakowi o uroczym imieniu Jaime. Podejrzewam, że Loureiro chciał w ten sposób niejako oswoić zagrożenie, które sam sobie stworzył w pierwszym tomie - chciał nadać mu cechy ludzkie, bo zaczęło się robić nieprzyjemnie (zrozumcie: jakże to tak? gnijący trup chodzi po ulicach, bez świadomości, bez myśli? a gdyby tak dać mu cząstkową świadomość? może byłoby bardziej dramatycznie? może skłoni to czytelnika do refleksji nad własnym życiem? może sprawi, że poczuje współczucie wobec tych istot?).
Cóż. Nie wyszło to, w każdym razie.
Teraz boję się, że Loureiro pod koniec - w ramach ,,happy endu'' - w cudowny sposób wyleczy wszystkie zombie, które opanowały świat i wszyscy razem stworzą wspaniałą ludzką rodzinę.