Dopóki żył Józef Ignacy Kraszewski, wydawcy nie byli nigdy w kłopocie. Na każde zawołanie wyrzucał z siebie ten stary „wilk literacki,“ jak z procy, powieść, nowellę, artykuł krytyczny, historyczny, estetyczny lub cobykolwiek od niego zażądano. Zawsze przy robocie, nadzwyczaj czynny i wrażliwy, odwalał niestrudzony oracz skibę po skibie na niwie piśmiennictwa ojczystego, mając jeszcze czas do prowadzenia rozległej korespondencyi. Tak nadzwyczajna płodność nie mogła, oczywiście, tworzyć równo i rzeźbić starannie, wiedzą bowiem starsi pisarze z doświadczenia, iż choćby się rękopis sto razy odczytało, znajdzie się zawsze potrzeba jakiejś poprawki. Pośpiech w robocie szkodzi głównie stylowi i kompozycyi. Lecz w olbrzymiej górze kart, zapisanych ręką Kraszewskiego, błyszczy tyle pereł artystycznych, iż można mu przebaczyć dzieło mniej udatne. Mimo pośpiechu, pozostawił autor „Ulany“ po sobie całą grządkę wonnych kwiatków, które nie zwiędną nigdy. Oprócz płodności, zadziwia w Kraszewskim jego niezwykła różnostronność. Bo czego nie obejmowała ta głowa potężna? Powieściopisarz z talentu i upodobania był równocześnie rymotwórcą, publicystą, krytykiem, dramaturgiem, a nawet uczonym. Z cierpliwością średniowiecznego benedyktyna grzebał się w archeologii, wertował kroniki, przeglądał raptularze. Żadne pole wiedzy nie było mu zupełnie obce.