Tak trudno się pozbierać. Dwie książki z tego samego wydawnictwa i w dodatku czytane jedna po drugiej i od razu uprzedzam, że będzie teraz o tej ostatniej, bo z tej udało mi się jeszcze jakoś wykaraskać, a po „Ostatnich zapiskach…” i panu Thomasie F. to myśli nieskładne nadal tłuką się po głowie, trudno zatem ruszyć ku klawiaturze, a jednak jestem herosem i piszę.
Starość. Oby dopadła każdego. I trwała – najkrócej? A jeśli dłużej, to czy w samotności? Wśród wspominek i łez wylewaniu, ludzkich antyków i gruzów życia skończonego, które trzyma się jeszcze siłą jakąś niepojętą. Pierwsza część „Chwil wieczności” pobrzmiewa cynicznym i sympatycznym panem Thomasem F.: główna bohaterka, której trudno nie kibicować podczas codziennych zmagań z materią własnego ciała i zacienionym umysłem, wspomina „stare, dobre czasy”. To kardiochirurżka, która prowadzi niekończące się, bezsensowne kłótnie z siostrą (dokuczając jej straszliwe), odczuwa przejmującą samotność i coraz częściej myśli o miłości (choć wstydzi się siebie okrutnie; tych ckliwych przejawów uczucia, które wychyla sympatyczny łepek i przyjaźnie do niej macha), może nawet częściej niż o zbliżającej się z każdą chwilą śmierci.
To zestawienie czegoś wyższego z przyziemnością, czarnych plam przed oczyma i potrzebą bliskości, zawrotami głowy i dezorientacją z myślą, że jest jeszcze na świecie osoba, której na niej zależy. Są „Chwile…” tak intymnie bliskie, tak szczere i prawdziwe, że miałem wrażenie, jakbym stał w paryskim (nieco zapuszczonym) mieszkaniu bohaterki i był jej niewidzialnym towarzyszem.
Samotność owej damy ma dwojaki charakter – wynika nie tylko z życiowych decyzji, ale najzwyczajniej z tego, że wszyscy już odeszli (bo byli starzy i schorowani, żadna nowość). Atrakcją (nie radością) są odwiedziny fryzjera i wyglądanie przez okno. Paraliżuje strach o życie, niedołężność, ta graniczna egzystencja, tchu uporczywe łapanie. I gdy nieoczekiwanie pojawia się miłość, a „Chwile…” zmierzają ku nowym prądom, Anfinnsen daje bagietką po łbie. Mocno.
Mocno bo to wybitna Cymelia. Absolutnie do czytania dubeltowo z Askildsenem (choć skutki żałosne, trzeba się karaskać – uprzedzam.). Diabelnie warto.