Książka wzbudziła moje zaciekawienie, bo autorem jest bardzo popularny w swoim czasie dziennikarz śledczy, znający światek polskiej przestępczości od podszewki. Rzecz jest stylizowana na czarny kryminał, w stylu Chandlera, Hammetta, czy Chase’a, czyli mamy narratora, który opowiada w pierwszej osobie, nie ma wielu wątków, za to jest dużo przemocy i krwi, itd., itp.
Trzeba jednak pamiętać, że bardzo ważnym elementem czarnego kryminału jest jego język: styl winien być zwięzły i krótki, prosty i bez większych ozdobników (wyjątkiem jest niepodrabialny Chandler z jego kultowymi porównaniami). W tej powieści natomiast znajdują się zdania typu: „Ten dzień byłby równie ospały i smętny jak pozostałe, gdyby wśród wyjętej ze skrzynki korespondencji, którą jak zwykle stanowiły wyłącznie rachunki do zapłacenia, a których wysokości nie chciałem na razie poznawać, aby jeszcze bardziej nie psuć sobie i tak fatalnego nastroju, nie znajdowała się błękitna koperta ofrankowana rosyjskimi znaczkami.” Jeśli mówi się, że styl to człowiek, to autor powyższego zdania jest absolwentem uniwerku, ale z książki wynika, że raczej wręcz przeciwnie… Równie źle jest z dialogami w książce: szeleszczą papierem. A o fabule przez miłosierdzie dla autora nie wspomnę…
Okazuje się, że do pisania kryminałów też potrzebny jest talent…