Książka krótka, ale podejmująca trudny oraz bardzo smutny temat bezdomności. Dała mi ona wiele do myślenia, bo przecież to los tak sprawił, że główny bohater stał się bezdomnym, w jednej chwili traci wszystko, zostaje oszukany i ograbiony. To, co ma na sobie to jego cały majątek. Za ostatnie pieniądze stara się rozważnie kupić jedzenie. Głód i chłód jest mu dobrze znany, ale to go tak nie boli, jak spojrzenia i to pogardliwe osób przechodzących obok niego. Jest człowiekiem oczytanym o sobie mówi pół Polak, pół Ukrainiec, a potem twierdzi, że jest nikim, jak szybko samoocena może spaść. Kiedyś miał rodziców, ojciec był profesorem on też studiował, teraz może liczyć tylko na siebie, bo rodzice już nie żyją. Markijan Sowa tak się nazywa główny bohater mieszka na dworcu PKP w Gliwicach i próbuje stanąć na nogi, bo nadzieja na lepsze jutro jeszcze go nie opuściła, choć jej podtrzymywanie nie jest wcale takie łatwe. Książka jest emocjonalna, refleksyjna, ciekawa. Najgorsze było to, że na swojej drodze Markijan spotyka wielu ludzi, którzy nie wyciągają do niego ręki a przyczyną jest strach przed nim, choć niejednokrotnie podkreślają, że widać dobroć w jego oczach. W tej książce spotkamy nie tylko myśli bezdomnego, ale także osób, które on spotkał na swojej drodze w tym człowieka, który go oszukał. Tę książkę zapamiętam na długo, o niej nie da się o tak zapomnieć. Polecam ją z całego serca i daję jej, bo na to zasługuje 10/10.