Pierwsze starcie z Musilem. Trzy rzeczy, które zaobserwowałem. Trzy podpunkty, które nie dają odetchnąć. Topnieją w podsumowaniu. Charakterystyczne pióro: niemiecka precyzja w formułowaniu zdań. Chłodna, niemal obserwatorska narracja, jakby robot raportował zdarzenia. Proste tematy wypatroszone w zawiłościach. Czuć, że autorskie i zaprawione doktoranckim stylem. Chwilami napuszone, uwiązane w emfazie, do tego chłód przeszywa kartki, a brudna natura nie zostaje przekoloryzowana na język powieści. Wysublimowany potok myśli przelany w lodowatej bryle. Zimna kalkulacja, postacie skaleczone namiętnością, co giną w ramionach śmierci. Takie ciche, niepozorne, kameralne pisarstwo obdarte z emocjonalnego wulkanu Szekspira, całkowite przeciwieństwo wszystkich pisarzy, którzy szukają szybkiej akcji, dramaturgii z serialu i klarownego finału. Drga od niepokoi rzeczywistości, która ma wiele imion. Niezwykła stoickość do ludzi, przedmiotów, miejsc i historii samej w sobie. Jakby cyniczny uśmieszek w stronę czytelnika, który oczekuje od literatury epiki, przebojowości czy wielkich wydarzeń. Musil ściąga w dół wszelkie przejawy zbytniej emocjonalności. Świeże, i zdecydowanie dla nielicznej grupy. Część czytelników uzna za nieczytelne, za szczyt męczenia buły.