Miałam kiedyś tę książkę w rękach. Przeczytałam kilka rozdziałów i odłożyłam. Zapomniałam na tyle, że nawet tytuł nie powiedział mi wiele. Okładka też nie. Ale kiedy zaczęłam czytać, od razu przypomniałam sobie. A jako, że nie skończyłam, postanowiłam zrobić drugie podejście. Czasami bywa ono skuteczne. Czasami, choć nie wiem czy tutaj tak jest.
Herbaciarnia Madeline to opowieść o ludziach i ich życiu. Starych i młodych. Ale w każdym przypadku o ludziach ze sporym bagażem doświadczeń na barkach. O zagubieniu. I o tym momencie w życiu, kiedy jesteśmy już tak daleko od wszystkiego, że nawet w odruchu samoobrony nie próbujemy poderwać się, czy choćby podnieść głowę. Kiedy to, co nas otacza, przestaje dla nas istnieć. Przestaje mieć znaczenie. Ciąg nieszczęść i tych realnych i tych, które sami sobie fundujemy oddziela nas coraz bardziej nawet od tych, których najbardziej kochamy, którzy nas najbardziej kochają. Ciąg, który wypycha nas na margines. Im dalej tym gorzej. I paradoksalnie, im dalej tym lepiej dla chorej duszy.
Tutaj w postaci przysłowiowego „wiadra zimnej wody” pojawia się chleb przyjaźni amiszów i liścik „Mam nadzieję, że będzie smakowało”. Nie tylko smakowało, ale i zmieniło bardzo, bardzo wiele, żeby nie powiedzieć, że prawie wszystko. I tutaj w zasadzie powinno być wiadomo, z jakiego powodu nie przeczytałam tej książki za pierwszym razem. Za dużo. Diabli, za dużo tu poszło dobrze, za dużo wspaniale, za dużo idealnie.
Nie powiem więcej o treści, bo myślę, że warto przeczytać tę książkę. Nie każdy podszedłby do niej tak jak ja, nie każdy domagałby się mniejszego cudownego końca. Myślę, że to fantastyczna książka na moment spadku formy, na chwilę gdy potrzebujemy odprężyć się, poczytać o tych, którym się udało. W takim realnym świecie, czasami niemal na wyciągniecie ręki.
Książka wzbudziła we mnie wiele emocji. Wiele pozytywnych, ale przyznam, że nie raz chciałam wstrząsnąć bohaterami. Przetrzeć im oczy, aby zobaczyli, a nie tylko patrzyli. Ja na nic im się nie przydałam, ale znalazła się rzecz, która im bardzo pomogła, która pozwoliła im odbić się i wyprostować życie. I to w sumie jest magiczne w tej opowieści.
Książka utwierdziła mnie jeszcze w jednym. Nie jestem jednostką, która może czytać spokojnie o zdradach. Możliwość wystąpienia zdrady w książce, sprawia, że mam ochotę odrzucić nawet ciekawą lekturę i najlepiej zapomnieć. Niech nie mówię co mi Mark zafundował w tej książce. Co przez niego przeszłam.
Cieszę się, że zmierzyłam się z tą opowieścią. I że tym razem dotarłam do końca.
I jeszcze jedno – to książka z gatunku ogrzewających serce. Mocno ogrzewających.