Odkąd w moje ręce trafił „Słowik”, Kristin Hannah stała się jedną z moich ulubionych pisarek. Z wielkim zaciekawieniem i nadzieją sięgnęłam więc po „Jedyną z archipelagu”. Czy była równie dobra? No właśnie nie. Prawdę mówiąc, była średnia, ale mimo to wciągnęła mnie na kilka dobrych godzin.
To emocjonalna i wzruszająca opowieść o relacjach matki i córek. Żal z przeszłości, bolesne wspomnienia i konflikt bardzo silnych charakterów, do tego sekrety rodzinne i miłość sprzed lat. Trudna i wymagająca mieszanka połączona jednocześnie z wątkiem zrozumienia i wybaczania. Okazuje się, że nie wszystko jest takie, jakim się pierwotnie wydawało.
Książka jest przewidywalna i schematyczna, a momentami nawet naiwna. Dialogi pozostawiają trochę do życzenia, są nieco sztywne i mało naturalne. Brakowało mi też elementu zaskoczenia ale mimo to, powieść skłaniała do refleksji i wejścia w głąb swojej duszy. Nie wiem, co bym zrobiła, będąc na miejscu którejkolwiek z głównych bohaterek. Z jednej strony rozumiem niektóre ich zachowania i postawy, ale z drugiej nie mogę sobie wyobrazić, jak matka mogłaby porzucić własne dzieci.
Malownicze opisy archipelagu, klimat i wyraźnie wyczuwalna przyjemna atmosfera miejsca to niewątpliwie duże atuty powieści. Aż chce się wsiąść na łódkę i popłynąć na jedną z wysp, by na własne oczy zobaczyć ich piękno i poczuć nadmorską bryzę.
„Jedyna z archipelagu” moż...