Szeroko reklamowana książka okazała się być zdecydowanie przereklamowana.
Przygodowe fantasy z historią o zemście. Autor nie oferuje żadnych dłuższych wstępów i od razu wrzuca czytelników w wartką fabułę, złożoną początkowo ze zgryźliwych dialogów byłych Wielkich Płaszczy, dawnych sędziów królewskich i mistrzów walki, zdegradowanych po zabójstwie króla do roli najemnych ochroniarzy, którzy błyskawicznie popadają w kolejne kłopoty z tak prozaicznych powodów jak brak umiejętności odróżniania odgłosów seksu sado-maso od odgłosów tortur i mordu. Drugi równoległy watek to wspomnienia oraz tragiczno-pompatyczna historia życia i kariery głównego bohatera, Falcia. Autoironiczna tonacja ciągłych słownych utarczek między postaciami bardzo szybko zaczyna być męcząca, zwłaszcza gdy odkrywczo wygłaszają oni zupełnie oczywiste stwierdzenia i wymieniają miernej jakości żarciki. O przyjaciołach Falcia nie dowiadujemy się zresztą zbyt wiele - to raczej atrapy, które autor usunął ze sporej części rozdziałów. Monotonne opisy kolejnych walk i pojedynków wypełniały znaczną część książki i niezbyt mnie zainteresowały. Za to monologi (pogadanki dydaktyczne), opisujące stosowane techniki walki wręcz czy trucizny, wygłaszane przez Falcia w trakcie samych walk, były niemiłosiernie bezsensowne; irytowały, psując tempo opowieści a za to nieźle harmonizowały z serią ratunków w ostatniej chwili oraz innych nieprawdopodobnych rozwiązań fabularnych, jak choćby wielokilometrowe strzały z łuku. Pyszałkowatych bohaterów niełatwo było obdarzyć sympatią a ich przygody wyglądały jak pozbawiona celu, ładu i składu, chaotyczna bieganina. Prawdopodobieństwo niektórych opisanych wydarzeń byłoby chyba ujemne, gdyby matematycznie było to możliwe. Dotyczy to w szczególności przypadkowego wyboru nowej pracodawczyni, przypadkowej podróży z nią do zupełnie innego niż zamierzone księstwa, zwieńczonej przypadkowym dotarciem do miasta i budynku, gdzie żyła niczego nieświadoma córka króla, która przypadkowo jako jedyna ocalała z pożaru. Z takim szczęściem Frodo i Sam trafiliby u podnóży Orodruiny na McDonald's i najedli się chabetoburgerami zamiast resztkami lembasów.
Zapewne musiało być w tej książce coś dobrego, skoro zyskała pewną popularność na Zachodzie i wydano kolejne tomy, ale naprawdę nie wiem co mogłoby to być. Autor pisze nieporadnie i nie potrafi nadać fabule dramatyczności. Humor jest wysilony i w większości oparty na wzajemnych złośliwościach. Owszem, akcja w drugiej połowie powieści zaczyna wreszcie zmierzać w jakąś określoną stronę i pojawia się przynajmniej jedna postać, do której poczułem sympatię (miła starsza pani, bezkompromisowo walcząca o zachowanie higieny osobistej: "Niech to diabli, chłopcze, nie możesz zdejmować ubrania, zanim pójdziesz chędożyć?"), ale rozwiązania fabularne dalej wyjmowane są przez autora z kapelusza i naprawdę trudno dać im jakikolwiek kredyt zaufania. Powieść nie zawiera żadnych oryginalnych elementów i jest zwyczajnie nudna. Nieliczne fragmenty mogą wywołać autentyczny uśmiech. Reszta to ziewanie i pomijanie fragmentów. Na tym tomie raczej zakończę znajomość z (nie)Wielkimi Płaszczami, bo na czytanie kolejnej, do bólu schematycznej powieści, naprawdę szkoda czasu.
Kampania marketingowa rozbudziła we mnie nadzieję na wielką przygodę, a dostałem sztampowe nudy. Jakoś trzeba było odreagować rozczarowanie, więc ocena jest niska. Przy okazji - Falcio walczył rapierem. Cokolwiek ma przy pasie na okładce z pewnością nie jest to rapier.