Fragment: I. Pierwszą ojczyzną mych wspomnień jest p stare miasteczko Sz., do którego po śmierci ojca przeniosła się ze mną matka. Nasz dworek był w środku miasteczka, niedaleko kościoła, na rynku, gdzie zwykle odbywały się targi środowe; okna saloniku wychodziły na duży dom zajezdny z czterema filarami, z których ocierające się o nie fury żydowskie od dawna starły bielenie i pootłukiwały cegły. Obok stał ratusz z napisem łacińskim nadedrzwiami, a w około rynku kilkadziesiąt garbatych domków przeglądało się w błocie. Na tym rynku spokojnie upływało mi dzieciństwo; rosłam na bruku miejskim jak dzika trawa, żyjąca własnym przemysłem. Matka ciągle słaba, nie wychodziła prawie z pokoju, przeto dozorować nie mogła zabaw moich na podwórku; pilnowały mnie z progu domu: stara kucharka Katarzyna albo ciotka Domisia, z pod których opieki wyłamywałam się jak mogłam. Bawiłam się całymi dniami, powszednie nawet były dla mnie niedzielą; ale niedziela dobra jest po sześciu dniach pracy, i zdaje się że od czasu pierwszego grzechu przekleństwo Boskie prześladuje próżnujących i próżnowanie. Co dzień doświadczałam tego, że najcięższą pracą—nic nie robić. W lecie jszcze pół biedy, można rzucać kamienie w wodę, sadzić ogródki z gałązek, budować studnie; ale w zimie nie mogło mi dnia całego zająć bawienie się lalką, albo przeglądanie portretów, które zdobiły ściany saloniku. Razu jednego zrobiwszy szczegółowy rozbiór każdej twarzy portretowej, znudzona niezmiennym wyrazem słodyczy jednej z prababek wąchającej różę, dla zmiany wybiłam jej oczy piłką. Przypadkiem nadszedł na to krewny matki, pan Marian bawiący u nas od dni kilku. Jakie z nami wiązało go pokrewieństwo, dotychczas nie wiem; w Polsce, dobrze poszukawszy, wszyscy sobie są krewnymi. Jeśli kiedy, to wtenczas pan Marian wraził mi dobrze w pamięć węzły krwi, bo widząc moją psotę, schwycił mnie i wybił szpicrutą powtarzając: „Szanuj przeszłość dziewczyno, szanuj przeszłość, bo na przyszłość zarobić sobie nie potrafisz.”