Najbardziej w tej książce drażni mnie konstrukcja bohatera, który przechodzi jakąś wędrówkę, ale na końcu wraca poniekąd do punktu wyjścia i nic się nie zmienia. Jedyna różnica jest taka, że na początku było Baku, a na końcu jest Warszawa. Po to Baryka stracił wszystko, żeby znów chwycić za czerwoną flagę i biec z nią na złamanie karku? Po co więc było tyle pisać o dwulicowym komunizmie, o Polsce, o młodości i kobietach? Cezary mógł zostać w Baku i oszczędzić Karusi dramatu, może nikt by jej nie otruł...