Fragment: Około godziny drugiej po południu, w jasny i mroźny dzień na początku lutego, szedł pieszo młody człowiek, okutany porządną szubą, obwiązany pięknym szalem, z antypką w ręku, ozdobioną bursztynem i czerwonym woreczkiem, a za nim szły bokiem złamane sanie, ciągnione przez dzielną czwórkę w krakowskich chomątach. Popędzał je wąsaty furman, idąc także pieszo, i ocierał ręką, w której trzymał długie biczysko, oczy i wąsy, obrastające co moment białym szronem. Wtem pokazała się na wzgórku Sewerynówka, o sześć mil od Odesy leżąca, i pan August Molicki, obracając się do idącego za nim lokaja Franciszka, rzekł: Biegaj-że, kpie, prędzej i postaraj się o rzemieślnika, któryby nam naprawił sanie. Nie opatrzyliście ich w Odesie. Teraz ja z waszej łaski muszę iść pieszo, a może tu stać będę ze dwa dni. Żeby was diabli wzięli, łajdaki! Franciszek pobiegł jak mógł najprędzej, klnąc zapewne w duchu i pana, i furmana, i Odesę; a w pół godziny po tym rozgościł się pan August w ogrzanym i dużym pokoju, i zrzuciwszy z siebie szubę, ciepłe buty, i wszystko to, czym obciążamy nasze ciało w nieszczęsnych podróżach zimowych, kazał sobie przynieść poduszkę; zgrzany i zmęczony, rozłożył się na twardej kanapie, która mu się dziwnie miękką i wygodną wydała. Bo jak głód najlepiej jeść gotuje, tak fatyga najlepiej ściele. Mądrość to prosta; radzi jednak o niej zapominamy. Ale przepraszam za morał, a wracam do pana Augusta.