Najlepsze lektury to takie, które pozostawiają w czytelniku okruch, który zagnieżdża się gdzieś w umyśle na stałe. Za każdym razem kiedy spoglądam na motyla przypomina mi się historia małej Ami. Opowieść o jej walce - cierpieniu i miłości, smutku i radości. Trzymana w ręku jagoda ożywiła w pamięci chwilę i ten drobny gest dziewczyny, który uczyniła tuż przed opuszczeniem chorej matki. Nawet pomarańcze w pewien sposób stały się dla mnie symbolem tej książki, bo malują w moim umyśle wszystkie te emocje jakie targały bohaterką oraz dobroć jaką Ami obdarowywała ludzi.
Powiem jedno, nie jest to lektura dla naprawdę młodych czytelników, bo dotyka tematów, które szkraby nie do końca zrozumieją. "Wyspa na końcu świata" to szansa na uświadomienie starszego dziecka jak ważna w życiu jest miłość. A dorosłemu czytelnikowi uzmysłowi jak często zapomina, co tak naprawdę jest najważniejsze w życiu.
Nie chciałam ronić łez nad tą historią, jednak wzrok zamglił mi się parokrotnie, kiedy emocje, które wywołała ta książka nie miały ujścia.
"Wyspa na końcu świata" w pewien sposób jest magiczna. Przygody widziane oczami Ami zawładnęły mną totalnie, dałam ponieść się tym wszystkim uczuciom, które towarzyszyły dziewczynce. Chłonęłam opisy przyrody, jakże barwnie przedstawiane przez autorkę. Kiran Millwood Hargrave w bardzo umiejętny sposób połączyła fikcję z prawdziwymi wydarzeniami, bo jak sama przyznała w posłowiu - czasami opowieść staje się lepsza, jeśli odrobinę nagnie się fakty, by zostawić trochę miejsca dla wyobraźni.
Ogromnym plusem powieści jest też język, wyjątkowo plastyczny i dynamiczny.
Jestem po prostu oczarowana "Wyspą na końcu świata". Ami to twarda sztuka, co czyni ją wspaniałą bohaterką.