„Zasada numer pięć” to całkiem przyjemna historia, w której świat sportu łączy się z tym uniwersyteckim. Główna bohaterka ma gotowy plan na zycie: chce zostać politykiem. Dąży do tego za wszelką cenę, nawet ustala sobie pięć zasad, które mają to ułatwić, bo wykluczają związki i miłość. Mają również inne zadanie: przypominają, ze dla sportowca nie ma ważniejszej rzeczy niż jego kariera.
Bawiłam się naprawdę nieźle, choć obyło się bez zachwytów, a szkoda. Wiele mi się podobało, choćby romans między bohaterami. Miałam wrażenie, że to głównie Sindey strofowała zapędy głównego bohatera, a on niestrudzenie starał się łamać narzucone przez dziewczynę zasady, kombinował jak się da. Główny bohater z wierzchu był typowym sportowcem nie reprezentującym sobą żadnych wartościowych zasad, ale z biegiem stron zdecydowanie zyskiwał. Autorka wykreowała go na dobrego, młodego mężczyznę, który nieustannie naskakiwał koło kobiety, która głęboko zakorzeniła się w jego codzienności. Liczne namiętne sceny nie przyćmiły całości. Musze przyznać, ze szanowałam główną bohaterkę, bo naprawdę wytrwale dążyła do swojego celu. Niejednokrotnie było mi tez jej żal.
Co zatem mi się nie podobało ? Moim zdaniem autorka ciut zbyt powierzchownie potraktowała relacje Sidney z ojcem. Wiemy, ze ma on raczej zlewcze podejście do swojego dziecka, i w sumie tyle. Brakło mi jakiejś konfrontacji, ostrych słów, wyrzucenia z siebie emocji. Myśle, ze może się to brać po prostu ...