Druga część cyklu o losach rodziny Rougon-Macquartów.
Fragment: W drodze powrotnej, wtłoczona między inne pojazdy sunące brzegiem jeziora, kolaska musiała zwolnić, a w pewnej chwili nawet przystanąć, taki utworzył się zator. Na październikowym niebie, jasnoszarym, pociętym nad horyzontem wąskimi pasmami chmur, zachodziło słońce. Ostatni jego promień, ześlizgując się z odległego gąszczu drzew koło kaskady, oblewał przyblakłą czerwienią długi rząd znieruchomiałych pojazdów. Błyski złota, rozsiewane migotliwie przez koła, zdawały się zastygać wyżej w postaci jasnożółtych linii obrzeżających ściany kolaski, w której błękitnym pudle odbijały się fragmenty krajobrazu. Wyżej, w pełni rudawego blasku oświetlającego ich od tyłu i zapalającego ognie w mosiężnych guzikach płaszczy z pelerynkami, zwieszających się z kozła, stangret i lokaj – w szafirowej liberii, piaskowych spodniach i kamizelkach w żółte i czarne prążki – tkwili sztywno, poważni i cierpliwi, jak przystało służbie z dobrego domu, której byle zator na drodze nie zdoła wyprowadzić z równowagi. Ich kapelusze, ozdobione czarnymi kokardami, miały w sobie wielką godność. I tylko konie, para wspaniałych gniadoszów, parskały z niecierpliwości.
– Popatrz – odezwał się Maksym – Laura d'Aurigny, tam, w tamtym powozie... No spójrz, Renato.
Fragment: W drodze powrotnej, wtłoczona między inne pojazdy sunące brzegiem jeziora, kolaska musiała zwolnić, a w pewnej chwili nawet przystanąć, taki utworzył się zator. Na październikowym niebie, jasnoszarym, pociętym nad horyzontem wąskimi pasmami chmur, zachodziło słońce. Ostatni jego promień, ześlizgując się z odległego gąszczu drzew koło kaskady, oblewał przyblakłą czerwienią długi rząd znieruchomiałych pojazdów. Błyski złota, rozsiewane migotliwie przez koła, zdawały się zastygać wyżej w postaci jasnożółtych linii obrzeżających ściany kolaski, w której błękitnym pudle odbijały się fragmenty krajobrazu. Wyżej, w pełni rudawego blasku oświetlającego ich od tyłu i zapalającego ognie w mosiężnych guzikach płaszczy z pelerynkami, zwieszających się z kozła, stangret i lokaj – w szafirowej liberii, piaskowych spodniach i kamizelkach w żółte i czarne prążki – tkwili sztywno, poważni i cierpliwi, jak przystało służbie z dobrego domu, której byle zator na drodze nie zdoła wyprowadzić z równowagi. Ich kapelusze, ozdobione czarnymi kokardami, miały w sobie wielką godność. I tylko konie, para wspaniałych gniadoszów, parskały z niecierpliwości.
– Popatrz – odezwał się Maksym – Laura d'Aurigny, tam, w tamtym powozie... No spójrz, Renato.