Szum, jaki wywołał w Stanach Zjednoczonych drobny koleżka z makijażem na twarzy jest wprost nieproporcjonalny do dramatu fikcyjnej postaci ukazanej na szklanym ekranie. Todd Phillips nie ma w sobie subtelności - kreśli grubą kreską podziały społeczne oraz przywiązanie do niepotrzebnych nikomu nawiązań do ,,Batmana: Rok pierwszy'' Franka Millera, przesadnie romansując z autofilmową kreacją Roberta De Niro wyrwanego z ,,Króla Komedii'' Martina Scorsese, nadając niebezpieczne postulaty polityczne, jakoby klasa wyższa była odpowiedzialna za tragedię niższej warstwy społecznej. Pod płaszczykiem nierówności społecznej pojawia się niesmaczny żart, że jedynym ratunkiem dla uciśnionych pozostaje nieuporządkowana rebelia.
Głośne hasła reklamowe oraz panika w oczach krytyków stała się absurdalna, jak film o niespełnionym komiku, apatycznym, pozbawionym czucia Arthurze Fleck, który mentalnie był Jokerem, zanim przeobraził się w księcia zbrodni. Bo w rzeczy samej otrzymujemy historię o człowieku ze schorzeniem neurologicznym, któremu udziela się niekontrolowany śmiech. Jednocześnie chodzi na terapie i otrzymuje leki, by nie zwariować do reszty. Problem polega na tym, że Arthur od samego wejścia na scenę filmową pozostaje Jokerem - niesympatycznym, z dzikością w sercu i pożądaniem gniewu. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to bezkształtne miasto. To nie jest Gotham - tylko anonimowa mieścina bez imienia. Prawdziwe Gotham nie wygląda jak przeciętna dzielnica, w której nie wyczuwa się nutki groteskowej ekspresji. To nie jest zarzut, lecz stwierdzenie potwierdzające, że Phillips próbował, podobnie jak Christopher Nolan - nadać fikcyjnej nazwie odrobinę realizmu. Lecz, jak wierzyć w rzeczywistość z ekranu, skoro cała fabuła upada pod naciskiem dziur w scenariuszu, niepoprawności diagnostycznych oraz wiary w to, że Joker stanie się ulubieńcem tłumu? Bo gdyby przypuścić, że Joker ma stać się ikoną słabeuszy, którzy nie potrafią bronić się przed światem i jego cyniczną grą, to nadal odnoszę wrażenie, że nie chcemy brutalnych symboli, ponieważ Joker w popkulturze nie jest osobą zrównoważoną, i nie trzeba znać komiksowych reali, żeby to wiedzieć.
Film naiwnie stara się pokazać, że to Joker jest tym poniżanym i uciskanym, ale jego moralność jest sprzeczna i dalece niepoprawna w założeniach. Ponieważ życie w społeczeństwie nie polega na wzajemnej ignorancji prawa i karania ludzi za to, że ktoś wyrządził nam krzywdę (jest spora różnica między pobiciem, a zabójstwem z zimna krwią), a niestety scenariusz zakłada, że każdy, kto spotka Arthura jest dziwakiem, skaleczonym psychicznie maniakiem z wysokim ego i niepoprawnością w głosie. Bo, zastanówmy się, przez cały film otrzymujemy sygnały, że każdy jest zły, tylko nie on, jest chodzącym ideałem, i gdyby nie choroba neurologiczna, oraz chora matka, którą rzekomo się opiekuje, byłby normalnym obywatelem, który wykonuje obowiązki przeciętnego mieszkańca z dużego miasta. Niezręczna reżyseria polega na tym, że po zabójstwie otrzymujemy scenę tańca, jakby upajał się morderstwem, i wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że my siedzimy po drugiej stronie ekranu. I pytamy się: czy to oznaka triumfu? Od kiedy osoby ciemiężone, spychane na margines towarzyski widzą zwycięstwo w zabijaniu? Moralna konspiracja Jokera pozwala iść dalej, bo jego nieudolna gra z publicznością szybko zostaje zweryfikowana na deskach stand-upowych.
Głęboka wiara w niepotwierdzony talent staje się dla Arthura przepustką do lepszego świata, ludzi pięknie ubranych, w gustownych szatach, którzy zwracają uwagę na osobę, która w jego mniemaniu, nigdy ostatecznie nie otrzymała wystarczającej opieki czy zainteresowania. W swoim skrzywieniu optycznym postrzega się jako osoba niewidoczna, odrzucona przez społeczeństwo, jednocześnie nie robi nic w tym kierunku, żeby go polubili. Jakby to określił Jordan Peterson: Joker posiada mentalność ofiary - oznacza to, że stawia się w roli poszkodowanego przez los, otoczenie i społeczeństwo. Nieświadomej ofiary losu, że z jego perspektywy, jest niechciany czy niekochany. Eskalacja przemocy następuje tuż po tym, jak zostaje skopany przez anonimowe twarze. Wyciąga broń i wymierza jedyną słuszną sprawiedliwość według Charlesa Bronsona z ,,Życzenia śmierci''. Staje się udekorowanym, samotnym mścicielem, który zapoczątkowuje fałszywie rozumiany anarchizm, który przeistacza się w faszyzm.
Scenariusz popełnia duży błąd skupiając się na nieuzasadnionej teorii chaosu pośród dzikiego miasta, bo czym są drobne ofiary w stosunku do Gotham, które na co dzień zmaga się z przestępczością, korupcją i podziałami klasowymi? W rzeczywistości taki scenariusz jest wielce nieprawdopodobny i nieuczciwy wobec widza. Drugim problemem jest sama kreacja Jokera jako osoby, której wszystko się pozwala: niepotrzebny terror i zamieszki na ulicach są czystą maskaradą i kompletnie nietrafionym morałem życia w faszystowskiej masce Jokera, dla którego życie jest ułożone podług jego skrzywionej wartości jako człowieka. Szkodliwie korzysta z nośnych tematów, jak choroba psychiczna, by uczynić z Jokera ikonę fałszywych ofiar, którzy widzą świat z jednej perspektywy i z oczu jednej kamery. Są chłodni, obwiniają wszystko i wszystkich o zło tego świata, a jednocześnie nie robią nic, by samemu poprawić nastawienie do skrzywionej rzeczywistości. Symboliczną sceną pozostaje ta, gdy Arthur w ciele komiksowego Jokera ogląda ,,Dzisiejsze czasy'' Charlesa Chaplina w kinie. Jesteśmy świadkami sceny, gdy komik na ekranie lawiruje pomiędzy przestrzenią, a upadkiem w przepaść. Jest cienka granica między utrzymaniem zdrowia psychicznego od schizofrenii. Reżyser (świadomie czy nie) popada w schizofrenię filmową. Chcemy współczuć Arthurowi, ale nie możemy, ponieważ jego moralność nie zakłada, że będzie tolerował obraz i zdanie innych. Jest za bardzo skupiony na sobie, na swoich krzywdach, iż nie widzi, że sam krzywdzi osoby drugie i zostaje tyranem, karmiąc się fałszywym przekonaniem, że postąpił słusznie.