Nie do końca wiem, jak nazwać moje uczucia wobec tej książki. Nie oznacza to jednak, że ,,Dotyka...'' to powieść nudna albo zła - wręcz przeciwnie, to historia naprawdę dobra i wciągająca, tylko... Tylko są dwa tylko. Pierwszym jest to, że rozpuszczona do granic możliwości ,,Nawiścią'' nastawiłam się na coś podobnego (nie nastawiajcie się), drugim jest to, że nie do końca rozumiem-zgadzam się z tym, co wydaje mi się, że jest wpisane między wiersze, że się między zdaniami ukrywa, że gdzieś tam się czai. Ale dojdziemy do tego we właściwym czasie.
Najpierw oprawa! Każdy, kto kiedyś miał przyjemność otrzymać od Autora Nieznanego. przesyłkę z książką, wie, że nie jest to zwykła przesyłka. To znaczy, nie jest to zwykłe pudełko ze zwykłą książką. W przypadku ,,Nawiści'' dostałam piękny stylizowany list, zakładki do książki i kawałek jutowej tkaniny w którą wszystko zostało zawinięte. ,,Dotyka...'' przyszła do mnie z listem napisanym na przezroczystym materiale, z kilkoma kawałkami drutu (miedzianego?), z małym woreczkiem piasku i z delikatnym materiałem w którym była ukryta powieść.
Na osobną uwagę zasługuje też okładka, która - dzięki temu, że jest trójwymiarowa, animowana - doskonale oddaje nastrój tej historii. Jej zmienność, płynność, to ciągłe i nieustanne przesypywanie się piasku. Ale nie tylko piasku - to również metafora do transferu wiedzy.
W kwietniu 2015 roku miałam okazję przeżyć swoją pierwszą (i mam nadzieję, że ostatnią) burzę piaskową. Było to o tyle dziwne i niepokojące, że tak naprawdę przez cały dzień nic nie zapowiadało jej nadejścia. Pogoda była ładna, słońce świeciło jasno, a potem nagle coś się zmieniło, coś nieuchwytnego. Jakby nadchodziła prawdziwa burza (ale niebo dalej było czyste!).
A potem, może w ciągu pół godziny, zerwał się wiatr, niebo zrobiło się pomarańczowe. Ciśnienie się zmieniło tak gwałtownie, że czułam to w uszach. I jakoś tak dziwnie było oddychać.
Ten piasek porwany przez wiatr i niesiony kilometrami nie był taki, jak sobie wyobrażałam. To nie były ziarenka, które można dotknąć, złapać, przesypać między palcami. To był pył.
Bohaterowie ,,Dotyka...'' żyją w świecie zaduszonym przez taki pył, przez piasek. W świecie, w którym nie ma już miast, nie ma ludzi, nie ma roślin, w zasadzie nie ma też zwierząt. To świat wymarły, w zasadzie opustoszały, świat cofnięty w rozwoju, świat bez elektroniki, bez światła, bez urządzeń mechanicznych, bez udogodnień.
Świat, w którym starzy ludzie znów są w cenie - bo teraz role się odwróciły. Nie mówi się już o cyfrowym analfabetyzmie starych, ale w sumie o życiowym analfabetyzmie młodych. Teraz nie jest już problemem to, że Dziadek nie potrafi zrobić dużej litery na klawiaturze - teraz problemem jest, że Młody nie jest w stanie rozpalić ognia, no bo jak?
To świat w którym konkretne społeczności - rodziny - małe plemiona - wymieniają się Starymi ludźmi. Przynoszą coś wartościowego, akumulator, rdzeń, i wymieniają to na żywą wiedzę. Żywą wiedzę, którą trzeba się opiekować, której trzeba doglądać, która może umrzeć, tak. Ale jest bezcenna. Niezastąpiona. Jedyna w swoim rodzaju. Na wymarciu.
I tu trochę dochodzimy do tego, co mi zgrzytało (jak piasek w zębach), czyli do virnitu, jego powszechności; do uzależnienia od wirtualnej rzeczywistości, do degradacji języka i do zmian fizycznych (dłuższe palce wskazujące, kciuki, szerszy rozstaw palców). O ile to ostatnie można wytłumaczyć medycyną estetyczną - w końcu każdy czasem musi zainwestować w rozwój swojej kariery, a jeśli ta wymaga posiadania innych, lepszych dłoni, to czemu tego nie zrobić?; o tyle reszta nie pasuje mi czasowo.
Bo chociaż ,,Dotyka...'' nie jest książką osadzoną w jakimś konkretnym czasie (przyszło-przeszłość), to jednak pewne rzeczy pozwalają mi sądzić, że nie jest to przyszłość tak znowu strasznie od nas oddalona. Bo chociaż virnit i holożycie wyglądają bardzo futurystycznie, chociaż idea zrównania życia zwierzęcego z ludzkim brzmi utopijnie, to już wizja ludzi żywiących się głównie białkiem pochodzącym z owadzich źródeł - niekoniecznie taka jest. W każdym razie, czeka nas to prędzej czy później. I sceptyków chcę zapewnić, że szarańcza jest naprawdę smaczna.
Ta przyszłość nie może być też zbyt oddalona od naszych czasów przez postać Starego. Bo Stary, oprócz tego, że jest stary, wie różne rzeczy. Potrafi je zrobić. Potrafi skrzesać ogień, potrafi znaleźć wodę, potrafi umocnić schronienie, potrafi oprawić zwierzynę i zbudować wędzarnię. Ja już tego nie potrafię. A ponieważ wydaje mi się, że jestem w tym wypadku dość reprezentatywną przedstawicielką mojego pokolenia, oznacza to, że Stary może być przedstawicielem pokolenia moich rodziców.
To daje nam trochę mało czasu - nie tylko na tak drastyczną ewolucję języka (powszechne i znormalizowane posługiwanie się skrótami), ale też na zanik pewnych umiejętności (społecznych, fizycznych, manualnych) i na wytworzenie nowego holoczłowieka, który nic nie wie, bo wiedzieć nie musi, bo wiedzę ma na wyciągnięcie ręki, a prawdziwe, realne życie jest dla niego czymś drugorzędnym, to człowiek, który nawet dobrze biegać nie potrafi, a co dopiero...
Właśnie to nieco niefortunne umiejscowienie w czasie (bo w końcu nie mogło być zbyt przyszłościowo, skoro to książka w której mądrość starości jest tak ważna) uwierało mnie w czasie lektury. To i zestawienie młodości uzależnionej od wirtualnego świata z mądrą, życiową żyjącą w realnym świecie starością. Nie podobało mi się to dlatego, że obecnie umiejętność przebywania w przestrzeni internetu, posługiwania się komputerowymi programami i pewna biegłość w ich obsłudze jest po prostu wymaganą kompetencją społeczną. To nie oznacza, że młodość żyjąca w świecie nie do końca rzeczywistym (bo nie oszukujmy się, internet nie jest do końca rzeczywisty) jest w jakiś sposób upośledzona względem starości żyjącej tu-i-teraz. To po prostu oznacza, że ta młodość jest inna. I to tyle.
Wątpię też, żeby język wyewoluował tak bardzo na przestrzeni kilkudziesięciu lat.
A skoro wspomniałam już o języku, to na koniec muszę wspomnieć o stylu, czyli o tym, co mnie kompletnie urzekło w książkach Autora Nieznanego.. Kojarzycie może sceny wyświetlane w zwolnionym tempie? Slow motion? Autor Nieznany. potrafi zrobić coś takiego ze swoją narracją. Potrafi ją spowolnić, zatrzymać na jednym szczególe, na jednej rzeczy, jednym zagadnieniu. On chwyta rzecz, którą się zainteresował, podnosi ją z ziemi, otrzepuje z pyłu, pokazuje nam, obraca ją w dłoniach, chce być pewien, że zobaczyliśmy wszystko, co było do zobaczenia.
Autor bawi się z językiem i bawi się językiem, tworzy nowe słowa, łączy słowa nam już znane, przeinacza je, wykoślawia je albo wręcz przeciwnie - stara się je wyprostować. I niezależnie od tego, co sądzę na temat tempa ewolucji języka - bardzo dobrze została ukazana różnica między językiem Starego, między pełnymi, łagodnymi zdaniami i językiem młodych - tym szarpanym, skróconym, czasami niezrozumiałym.
Historia Starego, Adma i An; historia świata spowitego w pył, świata, który doczekał się tej zagłady, którą wszyscy wieszczą od jakiegoś czasu i która faktycznie jest nieunikniona jest gęstą, pełną znaczeń książką. To opowieść nie tylko o rozgniewanej Matce Naturze, która postanowiła się pozbyć ludzkich szkodników, to również opowieść o starości, o młodości, o uczuciach i o stracie. To książka w której każdy znajdzie coś dla siebie - czasem trzeba będzie pogrzebać w pyle, czasem powiew wiatru sam odsłoni przed nami to, czego szukamy.
Jedno jest jednak pewne - jak w przypadku każdej książki Autora Nieznanego. trzeba być w lekturze ,,Dotyka...'' cierpliwym i uważnym, wtedy ta książka w pełni otworzy się przed nami i dostroi się do naszej wrażliwości.
*książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl