Po przeczytaniu niektórych książek czasem powstaje we mnie naiwne marzenie, by móc towarzyszyć pisarzowi przy pracy, by móc koło niego zasiąść z kubkiem aromatycznej kawy nalanej przez gosposię i tak po prostu – obserwować go. I choć to trywialne, to jednak podglądnięcie pisarza podczas pracy stanowi - jakby nie patrzeć - wyróżnienie. To niemalże uchylenie drzwi do swojego świata i zaproszenie do wejścia. A skąd u mnie takie marzenie? Zapewniam, że po lekturze „Panien bez posagu” Cecily Sidgwick każdy będzie chciał tego samego.
Cecily Sidgwick to pisarka nam nieznana. Napisała ponad 45 powieści, przy czym na język polski przetłumaczono zaledwie tą. I zastanawia fakt, że czyta się ją z wielkim ubawem, radością i poczuciem lekkości w sobie – wobec tego, dlaczego nikt nie sięgnął po tłumaczenie innych tytułów?
„Panny bez posagu” to profesjonalnie zaplanowana i napisana powieść, która kupi wręcz od groteski, drwin i słownych ironii skrytych woalem muślinu. Czytasz o dorobkiewiczach, o tych, co już na majątkach siedzą pusząc się, jak indory, ale i o tych, którzy o pieniądzach permanentnie marzą. Są towarzyskie spotkania, rauty, wymiana uprzejmości i spojrzeń, są ukłony i całowanie damskich dłoni. Są sztywne od etykiety popołudniowe herbatki i sąsiedzkie niezapowiadane naloty plotkarek z okolic, a wszystko to w „Pannach...” tak wysmakowane, tak subtelne, że czytanie stanowi ucztę. Ucztę pełną literackich smaków i wykwintnych dań podanych koniecznie na rodowej porcelanie.
Oto Pani Elżbieta Brook, mama sześciu córek i jednego chłopca, która martwi się ich losem. Bo jak tu wydać dziewczęta za mąż – i to wszystkie, skoro posagu brak? Jak podołać? Z pewnością grozi im staropanieństwo, bo albo są przekorne, albo mają własne plany, co z małżeństwem mają raczej mało wspólnego, lub gardzą tą skostniałą instytucją, jaką jest „małżeństwo”. Jednak ich obecność w domu jest miła i dla niej i dla Pana Brooka. Jednakże rozterki pani Brook nijak mają się do tych, jakie ma cioteczka Barbara, siostra pana Mikołaja Brooka. Ta wzdycha, załamuje ręce i ciągle porusza temat zamążpójścia bratanic. Narzuca im dobre partie z okolicy i wytyka – broń Panie Boże! - staropanieństwo na starość, które im grozi. Na marginesie dorzucę, że przyganiał kocioł garnkowi. Cioteczka wszędzie wtyka swoje pięć groszy, drugie pięć dorzuca przyszła... teściowa. Jednak wszystkie ich docinki okazują się być zbyteczne. Wszystko samo się układa i to w taki sposób, że Pani Brook już nie wie, czy cieszyć się, czy martwić. Bo posag... A raczej jego brak... I jak one sobie poradzą tak bez niej...
W „Pannach bez posagu” bawi cię wszystko, bo okazuje się, że to, co śmieszyło ponad 150 lat temu, śmieszy i dziś. Że plotkowanie świetnie się ma, że wściubianie nosa w nie swoje garnki trwa do teraz, a szczere doradzanie mało ma wspólnego ze szczerością. Ot ludzkie przywary – nie do wytępienia.
Czytanie to przyjemność. Od początku wnikasz w treść i świetnie się w tej książkowej gnuśności czujesz. Ten duszny świat ukazany w powieści wręcz pociąga, pasjonuje i ciekawi. Ploteczki, języki i domysły – jak paliwo dla plotkarek. Sidgwick opisała codzienność, literacko namalowała obraz tego, jak funkcjonowały rodziny, w których trzeba było wydać córki za mąż. Jednak „Powiem ci coś w sekrecie, ale musisz mi przyrzec, że nie zdradzisz tajemnicy (...)” - zobowiązanie nakazuje milczeć, ale słuchasz ploteczek i masz coraz większe oczy, jak Pani Brook słuchając doniesień najmłodszej latorośli. Bo kucharka powiedziała, że słyszała, że...
#agaKUSIczyta