Stoisz na Dworcu Głównym w Pradze, bagaż oddajesz do przechowalni i ruszasz tam, gdzie zawsze wszystko się zaczyna. Serce samo cię prowadzi, nogi wiedzą, gdzie skręcić i kiedy się zatrzymać, a dłonie wiedzą za jaką klamkę złapać. Ojciec pierwsze piwo wypijał Pod Czarnym Wołem, bo tylko tu kufel najlepszego piwa stawia na nogi zmarnowanych i rozjaśnia głowy tych, co swe głowy zostawili gdzieś w bajorku smutku i problemów codzienności. Tu „nie trzeba składać zamówienia: jak w każdym dobrym lokalu dostajesz piwo bez pytania. (…) Przecież jak chcesz się napić lemoniady, to nie idziesz do knajpy”, ”(…) jednak po jednym piwie człowiek jedynie smutnieje”, na jednym piwie nigdy się nie kończy, choć głowę Kavki browar roziskrzył, jakby zaświecono latarnię.
24 grudnia cuda się zdarzają – zwłaszcza w Pradze.
Praga, cicha, wieczorna, o śliskich i mokrych ulicach, kocich łbach i mostach. A w niej ONI, jak pastuszkowie szukający Dzieciątka, które cały rok jeździ tramwajem i choć nikt nie wie, jak wygląda, to dziś, w dniu Wigilii zawsze wstępuje na piwo. Wchodzi do knajpy, a ty wiesz, że to on. Wypije piwo, posiedzi by się ogrzać i wyjdzie – na tramwaj… Za rok wpadnie ponownie, jak zawsze. Za rok też będzie tu siedział przy kuflu piwa…
Jezusek w Pradze i ty i inni, którzy w ten czas są i krążą, marzną lub szukają nie wiadomo czego i kogo.
Zwierzęca Runda po Pradze, bo każda knajpa ma w nazwie ZWIERZĘ.
Zaczynasz od Woła…, wchodzisz, otrzepujesz buty i zacierasz dłonie. Zagadujesz „żarówkę” Kavkę (choć ten tyle ma wspólnego z pisaniem, co ty z gotowaniem – bo ten Kavka tym Kafką nie jest!). Dołącza do was Król Pragi, który ma klucze do całego miasta, do wszystkich domów, mieszkań, pałaców i kościołów. Do Zamku na Hraczanach też, czym może pochwalić się samemu Janowi Nepomucenowi i rzece Wełtawie, która niejedno widziała i słyszała. Podobnie Włoszka z Milano, która zjawia się nie wiadomo skąd, ale jest i szybko staje się towarzyszem nocnego spaceru. Wzdycha, uwodzi i staje się obiektem miłości – twojej niekoniecznie, ale dwójki twoich kumpli jak najbardziej. Ach, tresoro, a może teresoro… co za różnica? Miłość się liczy. Taniec. Przytulenie.
„Boże Narodzenie w Pradze” to taniec słów i myśli. Spotykasz ludzi na pół żywych. Wspominasz coś co było, choć zastanawiasz się, czy to aby nie złudy? Spijasz pianę z kufla pełnego złocistego trunku, budzi się apetyt… Jawa ze snem plączą się, gubią drogę, a ty idziesz i zatracasz się w klimacie wieczornej magii wigilijnej. Wyciągasz rękę jak dziecko, a autor, Jaroslav Rudis chwyta ją, jak twój tato i idziecie do Woła na pierwsze piwo.
Ta książka ma w sobie magię, ciepło i wesołość jednocześnie.
Praga jest chłodna, mokra i tajemnicza. Mijasz rozświetlone knajpy, ciemne cmentarze i ludzi, którzy nagle stają u twojego boku po to, by zaraz zniknąć. Wigilia mami wzrok i słuch, ale budzi nadzieję. Nadzieję, że za rok tramwaj z Jezuskiem w środku zatrzyma się właśnie tu, że Ten wysiądzie, wypije piwo, porozmawia i wyjdzie otulając się szalikiem wokół szyi. Podobnie jak ty. Pójdziesz do następnej piwiarni, poczujesz głód, zatopisz się w szumie rozmów siedzących obok ludzi i będziesz tak siedział i siedział… Siedział i siedział, aż zadzwoni telefon i ruszysz na wigilię do znajomych. Wstaniesz, jak Jezusek, otulisz szyję szalikiem i wyjdziesz z głową szumiącą od alkoholu.