Ależ to było rozmyte. Tak, to słowo dobrze oddaje problem, który mam ze „Schronieniem”.
Od samego początku tekstu - bo zawiązanie akcji jest akurat (ono i tylko ono) w tej powieści dość konkretne - lecą dwa kryminalno-sensacyjne wątki, ale czy można powiedzieć, że czytelnik je tak naprawdę śledzi? No… moim zdaniem nie. Oba po prostu przypominają o sobie od czasu do czasu, a my, cóż, napataczamy się na nie podczas lektury. Czytamy, czytamy, czytamy, o, jeden z wątków sensacyjnych o sobie przypomina, okej, czytamy, czytamy, o znów coś zaczyna się wychylać :) Serio, tak to tu wyglądało :) I zjawisko to przenosi się na całą właściwie tę książkę: licealne życie, narodziny wielkiej przyjaźni, nastoletnia miłość, znaczenie różnic klasowych wśród ludzi połączonych przez fakt, że są związani na co dzień z tym samym miejscem (choć ten element akurat najmniej, ale też widać, że Coben od początku postanowił, że zrobi go bardzo punktowo) – wszystko to lekko tylko nas muska. W sumie jeden element jest przedstawiony konkretniej, służąca budowaniu Cobenowego uniwersum obecność Myrona Bolitara w tym tekście, swoją drogą jednak nijak nie czułem, by to było np. tak, że autor świadomie odpuścił sobie konkretyzacje pozostałych motywów, by tym bardziej wyostrzyć ten. To rozmycie większej części tekstu… chyba tak mu zwyczajnie jakoś wyszło i tyle :)
Także ten charakterystyczny dla tego pisarza ironiczno-śmieszkowaty styl uległ temu zjawisku – niby jest, ale jakoś tak w cieniu całego naszego odbioru powieści. No, w każdym razie bardziej w cieniu niż w większej części powieści Cobena :) Choć pewnie to akurat można po części zrzucić na karb faktu, że cały czas widzimy świat oczami nastolatka.
Swoją drogą… czy tylko ja musiałem sobie przez całą lekturę przypominać, że mamy do czynienia z czternastolatkami, bo zachowaniem, podejściem do świata, nawykami itd. o wiele bardziej wyglądali mi na młodzieńców szesnasto- czy siedemnastoletnich? A te dwa-trzy lata różnicy to w tym wieku jest przecież naprawdę epoka. Cóż, jak widać pisarz dość mocno wziął sobie do serca fakt, że jego bohaterowie są „nad wiek rozwinięci” :)
To wzmiankowane powyżej rozmycie ustępuje oczywiście gdy zbliżamy się do finału powieści, wtedy jest – siłą rzeczy – intensywniej. Ale też po pierwsze tak sztampowo, jak się tylko dało (tak, mamy tu standardową-końcową-rozróbę, i to naprawdę opisaną znacznie poniżej Cobenowych standardów), po drugie zaś ta część akcji jest wypełniona tyloma kretyniźmikami, tyloma bezsensownymi, naciąganymi i zwyczajnie głupimi elementami, że głowa mała. Tak, jakby autor wziął sobie mocno do serca, że pisze młodzieżówkę i postanowił to zinterpretować w naj-, najgorszy sposób :( Co gorsza zaś wtedy dość jasno wyszło na jaw, że pomysł na całość… też najmądrzejszy i najbardziej przemyślany nie był.
Na tle tego wszystkiego jakoś tam wybrzmiewają poważniejsze elementy, które pisarz chciał w tym wszystkim umieścić, właśnie m.in. za nie daję aż 4,5/10. Zarówno nawiązania do drugiej wojny światowej i holokaustu, jak i motywy antynarkotykowe w miarę ruszają, ratując po części to wszystko. Tym niemniej po odłożeniu książki dźwięczało mi w głowie to pytanie: czy zdaniem Cobena naprawdę „młodzieżowy” = „napisany nie tak dobrze, jak ten dla dorosłych”?