Bogowie odeszli.
Od tego czasu granic mitycznej krainy Nawii (która wcale nie jest krainą zmarłych, tylko po prostu tym skrawkiem świata, w którym Stara Wiara przetrwała) strzegą Strażnicy – garstka wybrańców obdarzona niezwykłymi mocami. Ich dusze trafiają po śmierci do Wyraju, by wraz z opadającymi liśćmi przyniosły je powracające stamtąd kruki.
Mira i Aleks są Strażnikami. Gdy w świecie ludzi pojawia się zbuntowany Kruk – Gniewko, muszą połączyć siły i schwytać go, by liczne tajemnice Nawii nie zostały odkryte. Na domiar złego na magiczną stronę przechodzi młoda dziewczyna, Kalina, która wydaje się być bardziej związana z ich światem, niż ze światem ludzi. Pojawiają się niewidziane od stuleci czarownice, pałające żądzą zemsty za wygnanie z mitycznej krainy. Odwieczna wojna między Strażnikami i czarownicami wybucha na nowo, a stawką jest przyszłość Nawii...
No i tak.
Zauważyłam pewną prawidłowość - im prędzej w trakcie lektury chwytam za mój nieodłączny Notatniczek, w którym pieczołowicie notuję co bardziej nurtujące mnie pytania, co bardziej... bardziejsze cytaty, liczne wykrzykniki i znaki zapytania, im częściej odpalam brata Gugla, żeby coś sprawdzić, tym lepiej dla przyszłej recenzji co prawda, ale gorzej dla całościowej oceny pochłanianego przeze mnie dzieła.
Tu sięgnęłam po Notatniczek bardzo, ale to bardzo szybko.
Tak na upartego to okazało się, że powinnam po niego sięgnąć na pierwszej stronie, ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałam :D.
Wyjaśnię od razu - na pierwszej stronie pojawia się bohaterka naszej powieści, Mira, która wezwana została przez swojego współpracownika, Aleksa, w nie cierpiącej wagi sprawie. Pojawia się ona w obuwiu sportowym i z plecakiem, który tak miło ciąży jej na plecach, opisane jest, jak Mira idzie, czując pod butami kamyki i odczuwając ramiączka plecaka wrzynające się w ramiona, i założyłam, że dziewczyna na to wezwanie skądś przyjechała i właśnie wysiadła z autobusu.
Po czym okazuje się, że ona mieszka w Zaciszu, kawałek od wioski, pod lasem.
WIĘC PO CHOLERĘ IDZIE NA TO SPOTKANIE OBJUCZONA PLECAKIEM?!
A to była zaledwie pierwsza nielogiczność świata przedstawionego, który się sypie co i rusz i chwieje w posadach, a niedopracowany jest jak zadania domowe mojego najstarszego dziecka w trakcie nauki zdalnej.
Jak na przykład:
- mamy oto dwoje Strażników, strzegących tajemnic Nawii, zaangażowanych w ochronę Starej Wiary, którzy umawiają się na Tayną i Niebezpieczną Akcję nazajutrz, po czym jeden mówi: "A, nie, jednak pojutrze. Zapomniałem, że jutro Dzień Kupały". No jak ja to widzę, jak ja to widzę normalnie! Niemal tak samo to widzę, jak widziałabym rozmowę dwóch średniowiecznych mnichów: "Bracie Cyrylu, mieliśmy jutro karczować ten kawałek pod lasem pod nowy ogród, ale zrobimy to pojutrze, zapomniałem, że jutro Dzień Zmartwychwstania Pańskiego",
- dzień po Dniu Kupały Mira, która, o czym kilkukrotnie z naciskiem przypomina autorka, żywi się tym, co sama wyhodowała, idzie do ogródka, skąd przynosi do domu kilka apetycznych, dojrzałych pomidorów i ogórków (tu patrzę z pretensją w kierunku własnych grządek z pomidorami, już cztery dni po Dniu Kupały, a one nadal zaledwie kwitną!),
- dzień po Dniu Kupały słońce zachodzi o 20, a nasza bohaterka odczekuje do pełnego zmroku, żeby przemknąć niezauważona na miejsce akcji, i nie, nie oznacza to, że się na tym miejscu melduje po 23, tylko dobre półtorej godziny wcześniej (piszę te słowa na własnej werandzie dnia 25 czerwca o 21, i jest całkiem jasno),
- Mira czuje się w Nawii nieswojo, unikają jej dziewczęta, panowie popatrują spode łba, ponieważ "Strażnikami przeważnie są mężczyźni", po czym nagle w połowie książki pada informacja, że jest ona jedyną Strażniczką w historii, nie ma innej oprócz niej i nigdy nie było,
I tak dalej, i tym podobnie.
O takich "drobiazgach" jak to, że bardzo niejasno i mętnie wyjaśniona była różnica między Strażnikami i Krukami nawet nie wspomnę. Owszem, autorka zamieściła ich długi opis, ale nie zrozumiałam z niego nic mimo kilkukrotnego czytania, wydedukowałam ją sobie dopiero w trakcie lektury (acz nie wykluczam, że jestem po prostu mało bystra).
Przez cały czas lektury towarzyszyło mi przeświadczenie, że świat swojej powieści autorka kreuje tak, jakby kreowała grę lub film, a nie książkę. Starcia przeciwników opisywane były na przykład "Wyprowadził cios, ale udało się go zablokować, więc wyprowadził trzy kolejne, ale przeciwnik ich unikał" albo "z dłoni zaczęło jej się sączyć światło, które zamknęło ich w kopule, czarownica rzuciła zaklęcie, które odbiło się od tarczy, która eksplodowała światłem". Żywcem gra albo film, tu mamy rzucane czary, tu pojawia się jakiś przeciwnik, tu ktoś znika, ówdzie się pojawia, tam mamy kamień, który koniecznie musimy zdobyć, by ocalić świat, a gdzie indziej Tayemne Artefakty, które nam mają w dziele ratowania świata pomóc...
Czego NIE MAMY w grze (a i w filmie niekoniecznie) to konieczności pogłębionego rysu psychologicznego bohaterów i opisu świata, w którym żyją. W grze bohater zdobywa fanty, kompletuje drużynę i ginie lub zwycięża, w filmie można rozegrać rzecz za pomocą spojrzeń, mimiki, umiejętnie zestawionych ujęć...
W książce się tak nie da. Książka wymaga opisów.
I z tymi opisami Katarzyna Kaczmarczyk nie radzi sobie zbyt dobrze. Otoczenie opisane jest dość blado, a i na bohaterów nie zawsze jest pomysł, zaś gdy tego pomysłu nie staje, autorka kładzie swoich bohaterów spać albo ich karmi (pierwsza akcja Strażników zaczyna się około południa, w restauracji, gdzie Aleks zamawia Mirze obiad, bo przecież "na pewno jesteś głodna", Mira po obiedzie udaje się wykonać zadanie, po czym już o 16 jest w domu, gdzie Aleks gotuje dla niej, bo "na pewno zgłodniałaś po całym dniu bieganiny". Doprawdy, oboje tak się dla Nawii poświęcają, że dziw bierze, że w ogóle po tych wiekach ostało się coś, dla czego się warto poświęcać. Albo niejaki Radomir, mędrzec, starzec i kapłan, który prowadzi do nader tajemnego i upakowanego magią po nieboskłon ogrodu dziewczę, które dopiero zaczyna szkolenie, i mówi doń: "To ja się prześpię, a ty sobie obejrzyj cały ogród", NO NA LITOŚĆ BOGÓW, CZY RZECZYWIŚCIE).
Postacie są tak płaskie, jakby wycięto je ze sklejki i dość nieudolnie pomalowano, związki między nimi wywołują głównie chęć wznoszenia oczu ku niebu (dziewczyna błąkająca się po lesie trafia ze świata ludzi do Nawii, dowiaduje się, że Nawia w ogóle istnieje, a ona sama jest czarownicą, i luzik, pełen zen, troszku się spłoszyła na początku, ale potem już nie, w realnym świecie szukają jej znajomi, od których odłączyła się w czasie wędrówki po lesie, ale nikt nie zawiadamia policji, Mira i Aleks idą tą wyżej wspomnianą ciemną, ciemną nocą śledzić podejrzanego, ale przerywa im akcję poszukiwany przez nich Kruk, więc do śledzenia już nie wracają, Kruk i Aleks zapoczątkowują znajomość intensywnym mordobiciem, po czym trzy dni później - dosłownie - ufają sobie jak bracia i wspierają jak hoplici w bitwie, w środku potężnej rozpierduchy główny złol rzuca tekstem " Spokojnie, nie zaszkodzi, jeśli jeszcze trochę podyskutujemy", po czym wszyscy się zatrzymują i gadają, no bo przecież trzeba czytelnikowi streścić całą akcję i jej niuanse...).
Ale wytrzymałabym to wszystko, nie jest to pierwsza nie najlepsza konstrukcyjnie książka, z jaką zetknęłam się w życiu, zniosłabym i tych hoplitów, którzy się znają dwa dni, i tę chaotyczną treść, i te milion grzybów w barszczu, które sprawiają, że z barszcz stał się grzybową (bo to i Nawia, i słowiańscy bogowie, i czarownice, i artefakty, i kamienie mocy, i kto co chce), wytrzymałabym, przeczytała, po prostu bym wyrzuciła rzecz z pamięci gdyby nie...
JĘZYK.
Nie od dziś wiadomo, że jestem na język opowieści więcej niż wrażliwa, można uznać, że czepialska, nie zaprzeczę, lecz, niestety, niestety, jeśli język zgrzyta mi w uszach i robi ała w mózg to robię się ciut nerwowa. Jak również więcej niż ciut bezwzględna.
Zacznę może od tego, że autorka ma kilka dziwnych manieryzmów językowych, które powinna jej wyłapać i zgładzić redakcja, ale nie wyłapała i nie zgładziła (albo wyłapała, ale autorka nie dała sobie zmienić nawet przecinka, nie byłby to pierwszy taki przypadek w literaturze ojczystej).
Na przykład wszystko u niej leży. Na podłodze leżą szafki na narzędzia. Na oknie leżą doniczki z ziołami. Mira nalewa mleka do miseczki, a miseczkę kładzie przed kotem. Albo robi herbatę i kładzie kubki na stole. Nie wiem jak kto, ale jak ja czytam o herbacie położonej na stole to widzę wypakowane z siatki z zakupami pudełko herbaty, a nie szklankę z napojem.
Ponadto autorka z zadziwiającym (mnie) upodobaniem i całkowicie bezsensownie używa słowa "wykrzyczał/-a". Nie "krzyknął", "zawołał" czy choćby "wykrzyknął", tylko "wykrzyczał". Ja wiem, że takie słowo istnieje i można go na przykład użyć w zdaniu typu "wykrzyczał mu to w gniewie". Ale tu używane jest następująco; "- Popatrzcie, co znalazłam - wykrzyczała Mira". I jest tego masa. Po siódmym razie przestałam liczyć.
Zastanawiam się też, czy początkujące pisarki mają jakiś obowiązek, by wyrobić normę w używaniu wyrażenia "uśmiechnął się pod nosem". Pani Kaczmarczyk daleko do Natalii Sońskiej, ale wyrażenie to jest w "Drodze dusz" silnie nadreprezentowane. Choć, przyznać muszę, używane jest znacznie sensowniej.
A propos Natalii Sońskiej. Katarzynę Kaczmarczyk poza "uśmiechaniem się pod nosem" i płaskim rysunkiem bohaterów łączy z panią Sońską język, silnie kojarzący mi się z wypracowaniem dobrej uczennicy. Mamy więc tworzone z wysiłkiem "uliteracczone", a nie jakieś tam banalnie zwykłe zdania ("Światła na górze zgasły. Te na piętrze dalej dawały do zrozumienia, że nie wszyscy w domu śpią", "Błękitne oczy dziewczyny kontrastowały z płomieniami, które zajmowały już całe piętro"), mamy nader liczne błędy składniowe i gramatyczne (" W porę dostrzegł ją Gniewko i znalazł się przy niej. Wykręcając jej dłoń w nadgarstku, próbowała podrapać go drugą ręką, ale złapał ją i skoczył", "Zrobiło jej się przykro myśląc, że to jej wina", "Sprowadził ich tu Weles, by chronili tej krainy", "Gdy dotarli na miejsce biała kartka, która wisiała na drzwiach, zniknęła"), mamy zdania z efektem wow ( "Stary płaszcz, przyprószony siwizną podobnie jak jego włosy, przerzucił sobie na ramię". "Radomir cicho westchnął, wypuszczając z ust ostatnią nadzieję". "Blond włosy i błękitne oczy, które okalały długie rzęsy" - czy jeszcze ktoś widzi rzęsy otoczone oczami, czy tylko ja mam tak zwyrodniałą wyobraźnię?, "Była to uczciwa, chociaż nielegalna wymiana" - to w końcu uczciwa była, czy nielegalna?), mamy ciągi myślowe z przecinkami zamiast kropek ("Miała tak wiele pytań, jednak bogini była szybsza, klasnęła w dłonie i woda, do tej pory spokojna, wylała się ze swego koryta, atakując Mirę"), mamy totalną nieporadność językową w opisywaniu emocji ("Kapłan stanął pod świętym drzewem. Wspomniał chwilę, gdy przyszedł tu po radę w sprawie Kaliny.i Dalii. Dziś nie zamierzał dać się spławić (!!!) po raz kolejny. Chciał wyciągnąć jak najwięcej informacji.
- Pokaż się - wykrzyczał.
Odpowiedziała mu cisza.
- No dalej! Wyjdź! - wrzeszczał jak opętany i wymachiwał rękami" - tu wyjaśnię, że kapłan ten, bogaty latami i doświadczeniem, w ten unikalny sposób zwracał się do bogini, no nie pojmuję, czemu zwlekała z odpowiedzią), mamy ortografa ("Poczuł, jak z nosa spływa mu ciepła stróżka krwi" - stróżka, droga autorko, to jest osoba rodzaju żeńskiego zajmująca się stróżowaniem, z nosa mogła Aleksowi spłynąć co najwyżej strużka), no sporo rzeczy tu mamy.
Czego nie mamy to słowiańskości, na którą liczyłam, to znaczy miga ona tu i ówdzie (bo jest i Weles, i Marzanna, i dzień Kupały, i sama Nawia), ale nie jest ani specjalnie interesująco, ani odkrywczo przedstawiona (jeśli pominąć fakt, że Nawia nie jest krainą zmarłych), a przede wszystkim nie wnosi nic nowego do tzw. wiedzy ogólnej. Ktokolwiek przeczytał cokolwiek o Słowianach, czy byłaby to baśń o żmijowym królu albo kwiecie paproci, czy powieść, o pozycjach naukowych nie wspominając wszystko, co pojawiło się w "Drodze dusz" już znał.
Powieść kończy się dyskretną sugestią, że być może, ale tylko być może będzie część druga.
Której nie przeczytam, bo o ile byłabym w stanie przełknąć filmową konwencję książki, i nawet wierzę, że dobra redakcja pomogłaby się pozbyć wszystkich językowych niezręczności (o błędach ortograficznych nie wspominając), to autorka nie była w stanie ani wystarczająco zainteresować mnie samą historią, ani nie sprawiła, bym polubiła bohaterów (któregokolwiek z bohaterów) na tyle, bym miała chęć to uczynić.