Bardzo żałuję, że Grzegorzowi Dziedzicowi się nie udało. Skąd ten śmiały wniosek? „Blady świt” miał premierę cztery tygodnie temu, a na największym portalu czytelniczym tylko trzy recenzje sponsorowane (czytaj: oceniające książkę na 9-10 gwiazdek). Prawdziwi czytelnicy są bardziej powściągliwi w ocenach. Wydawnictwo Agora widać założyło, że nie ma co rozsyłać darmowych egzemplarzy, bo książka i tak się nie sprzeda.
Żałuję również, że autor, któremu tak bardzo kibicowałam po przeczytaniu pierwszego tomu trylogii chicagowskiej („Żadnych bogów, żadnych panów”) nie spełnił moich oczekiwań.
No nie, panie autorze, tak się nie pisze powieści sensacyjnych. Po słabej drugiej części („Gangway”) miałam nadzieję, że znajdzie się w wydawnictwie ktoś, kto zatroszczy się o część trzecią, zasugeruje poprawki. A gdzie tam!
W pierwszym rozdziale dowiadujemy się, co główny bohater uczyni trzy miesiące później. I prask! – nie ma żadnej tajemnicy. Sprawa jest mocna, kryminalna, o wiele ciekawiej by było, gdyby pojawiła się we właściwym czasie. A tak, gdy już przyjdzie co do czego – nie ma żadnej kulminacji, jest za to giga spoiler.
Drobne spojlery autor wrzuca regularnie, uprzedzając fakty. I po co informować, że będzie tajne spotkanie? Nie lepiej zacząć od spotkania i wyjaśnić, dlaczego jest tajne? Niestety, Grzegorz Dziedzic nie opanował zasad budowania napięcia.
Akcja się wlecze, nie ma punktów zwrotnych, brak dramaturgii. Opis spotkania gangsterów w Hot Springs równie pasjonujący, jak sprawozdanie korporacyjnego stażysty z konferencji sprzedawców nawozów sztucznych. Opisy Chicago na zasadzie: to było fajne miejsce, więc wrzucę, kiedy nie mam o czym pisać, i co z tego, że nie ma związku z fabułą.
Główni bohaterowie, którzy już w drugiej części zmienili się na gorsze, teraz są własnymi karykaturami. Roman, jako asystent swojej żony - hochsztaplerki przewidującej przyszłość, z przekonaniem głosi, że jesteśmy potomkami Atlantydów, którzy będą mogli wrócić na Ziemię i ocalić ludzkość przed zderzeniem z planetą Nibiru (!). Opis tego żenującego spektaklu zajmuje cały rozdział i oczywiście nie ma żadnego wpływu na akcję. Nie wiem, czy Roman jest totalnym idiotą czy jedynie żałosnym naciągaczem. Teo jest już tylko maszynką do zabijania, zastrzelenie człowieka to dla niego jak splunąć. A swoje kobiety traktuje tak: „Kim ty kurwa, jesteś, co? Powiem ci! Kurwą, zwykłą czarną szmatą.” Nie tylko nie da się lubić takich bohaterów, budzą pusty śmiech a nawet odrazę.
Postaci drugoplanowych jest zbyt wiele i wszystkie bezbarwne, nie do odróżnienia. Nawet Al Capone – zupełnie bez jaj.
Zakończenie… Wolałabym, żeby było zgodne z regułami gatunku, ale cóż, licentia poetica. Właściwie to nawet dobrze, że tak to się skończyło. Słyszałam gdzieś, że każdemu będzie dane to, w co wierzy. A jeśli ktoś nie wierzy w nic?
No trudno, nie jest to pierwszy autor, z którym trzeba się będzie pożegnać. Szkoda, bo po „Żadnych bogów, żadnych panów” miałam nadzieję, że zaprzyjaźnię się z pisarzem na dłużej.
Podobno każdy nosi w sobie pomysł na jedną książkę. Grzegorz Dziedzic napisał trzy, o dwie za dużo.