Namówił mnie Pan Autor (nie ukrywam, że osobiście) i bum, znów straciłem przez to całe zareklamowanie (zupełnie skuteczne) kilka godzin. Nie godzi się tak, Autorze, wyrywać człowieka z weekendowych pieleszy i swą twórczością odrywać od pichcenia niedzielnego rosołku! Lecz przyznać muszę, że o ile rosół w konsekwencji zjadłem na zimno (nie polecam), to książkę Pana Piątkowskiego pochłonąłem zdecydowanie szybciej i z jeszcze większym apetytem (który rósł w miarę jedzenia).
No ale skończmy z tymi nawiasami.
Jak to bywa z kontynuacjami serii wszelakich, z reguły bywają lepsze (obrzydliwie wspomnę teraz o sobie). Pan Piątkowski nie wyłamuje się z tej prawidłowej skądinąd reguły. „Widzący” to przeudany ciąg dalszy przygód adwokata Marka w świecie słowiańskich bogów, których początki znaleźć można w „Powierniku”. A zatem wracają do czytelników znani z pierwszej części bohaterowie, ci fajni i urodziwi, jak i paskudy wszelakie i czpiotne, a zło, moi drodzy, zatacza coraz szersze kręgi.
Tym razem Franciszek Piątkowski, o, pardon, Marek Lichocki ponownie wyrusza do świata zjaw i bogów, by uratować świat ludzi… i bogów. I nie, nie brzmi to znajomo, a jeśli komuś brzmi, to niech idzie na rower. I znów tempo akcji, które Autor narzucił, jest oszałamiające, przy czym opowieść nie straciła swojego jedynego w rodzaju humoru, pomieszanego ze stosowaną garścią mistycyzmu i swojskości. Gdzieś „przy okazji” dostajemy porządną dawkę wiedzy, abyśmy nie pogubili się w zawiłościach słowiańskiej mitologii, sympatiach i antypatiach pradawnych bogów, którzy okazują się równie ludzcy jak my. I to właśnie jest świetnym pomysłem na rozwinięcie wątków powieści i wzbogacenie świata, jaki wymalował nam autor. Bogowie spadają nieco z piedestału, troszeczkę kantują, oszuści, nieco tracą w naszych oczach, dąsają się i strzelają fochy, możemy się na nich zawieść, jednak gdy trzeba, potrafią stanąć na wysokości zadania i zapomnieć o wzajemnych pretensjach.
„Widzący” został napisany ze swadą, lekkością i pomysłem, którego realizacja wyzwala się w wielkiej bitwie. Oj, latają nogi i inne elementy wyposażenia cielesnego istot wszelakich (w ogóle wątek odcinanych kończyn staje się chyba jednym z lejtmotywów autora), a najważniejsze jest to, że zakończenie książki nakazuje czytać kolejny tom, w którym, mam nadzieję, Pan Piątkowski dotrzymuje sobie i panu mecenasowi odpowiedniego tempa. Jest zatem krwawo i soczyście.
Gdzieś mi tylko umknął kwiat paproci i zasuszony grzybek, a jeśli tak było, to tylko dlatego, że pędząc z panem Markiem chciałem się dowiedzieć, co stało się z nim dalej. Jeśli zatem ktoś z Państwa jest mi w stanie wyjaśnić, czy te dwa przedmioty zostały „spożytkowane” przez bohatera, kiedy i w jaki sposób, proszę o tajemny cynk.
Jako że z Autorem rozmawia się tak samo wspaniale, jak czyta jego książki, w dodatku ładnie uśmiecha się na słitfociach, kolejny tom sagi kupię osobiście na targach książki, na których Pana Franciszka znaleźć można bez żadnych kłopotów.
A „Widzącego” polecam!