Kiedy zabieram się do czytania powieści Eugeniusza Dębskiego, nigdy nie czuję lęku, wyłącznie bezbrzeżny zachwyt już na sam widok nazwiska na okładce. Ów człowiek jest moim guru, moim literackim bożyszczem, zatem marny Wasz los, jeśli obrzucicie pana Dębskiego gramem błota, ot co! Buzie na kłódkę, kluczyk do Bałtyku, rączki na stół, kolanka razem, pośladki spiąć, wytężyć maksymalnie uwagę i przyjąć do wiadomości, że prawa innego niż Dębski cudnie pisze nie akceptuję. Amen.
Zakupiwszy w księgarni najnowszą powieść wspomnianego pisarza, wróciłam do domu, uzbroiłam się w wolny czas i ruszyłam na podbój Russian Impossible.
Najpierw powiem o wadach. Ha, tego się nie spodziewaliście, co? Wedle wcześniejszych słów, spod mych przeboskich palców nie powinno spłynąć ani słowo skargi. Owszem, spływa, jak widać, ale nie dotyczy owo opowieści samej w sobie. To wydawnictwo się nie postarało. Podczas lektury wielokrotnie przymykałam z irytacją oczy i syczałam przez zęby, natykając się na drażniące literówki, tak zwane chochliki drukarskie. Źle odmienione czasowniki (Zemfira powiedział... gdzie podziało się a? Zaś podczas fragmentu prowadzonego w trzeciej osobie: powiedziałem), brakujące kropki, przecinki, odstępy... Niby drobiazgi, niby nic, ale szalenie wpływają na jakość czytania, zwłaszcza dla wzrokowca takiego jak ja.
Tak, mam żal. Ów żal był (wciąż jest) tak mocny, że nie zdołała go przesłonić nawet doskonałość tego, co czytałam.
Fabuła trzeciej części cyklu prawiącego o walce przeciw legendarnemu Cthulhu i jego demonicznym popaprańcom, przejmujących ciała staruszków oraz niezbyt inteligentnej młodzieży, w porównaniu do poprzedzających ją tomów, wreszcie doczekała się porządnego rozbudowania, bez schematu „przyjechać, zobaczyć, zabić i odjechać”. Kamil Stochard, główny bohater, nie może i nie chce opuścić Rosji – córki jego przyjaciela zostały porwane, na dodatek w Sankt Petersburgu ktoś najwyraźniej wypowiedział milicji wojnę i za pośrednictwem zastraszanych przestępczych „płotek” dokonuje niezliczonych egzekucji na przedstawicielach prawa. Zastraszonych... Przez kogo? Czy raczej przez co? A może te morderstwa mają wyłącznie odciągać uwagę rosyjskich służb od wciąż żywej sprawy straszliwego bóstwa, trwającego – na razie – w uśpieniu na dnie oceanu? Czyżby Kamil wpadł wreszcie na trop wiodący do pokonania potwora? Tylko jak tu zajmować się magicznymi pomiotami, kiedy na twoje życie czyhają trzy władze – świecka, cerkiewna i przestępcza...
Lubię czytać o twardych, doświadczonych facetach, przyznaję. O cynicznych, nieuprzejmych dupkach jeszcze bardziej. Kamil Stochard, główny bohater, znany również jako Moherfucker, nim właśnie jest. Oszukuje wszystkich i samego siebie, ironicznym słowem wbija szpile, drażni przeciwnika, sypie marnymi żarcikami i sarkastycznymi komentarzami tylko po to, by zirytować rozmówcę, nawet gdy jest nim rosyjski generał. Krócej: szuka kłopotów, ale kiedy już w nie wpadnie, nadal nie potrafi utrzymać języka za zębami.
Lecz nawet ja, zaślepiona fanka twórczości Eugeniusza Dębskiego, muszę przyznać, że schemat jest dość wyraźny i tylko idiota mógłby powiedzieć, że go nie dostrzega. Mianowicie, bohaterowie danej książki różnią się od siebie pod prawie wszystkimi względami, ale jeśli porównać ich do postaci występujących w innej powieści autora, okazują się być zadziwiająco podobni, rozdzielani jedynie stosunkowo niewielkimi różnicami. Jeśli jedynym spotkaniem Czytelnika z prozą Dębskiego jest cykl Moherfucker, nie będzie Mu to przeszkadzać, ale ktoś obcujący dłużej może poczuć zmęczenie, zniechęcenie.
Jednakowoż!
Sądzę, że moja fascynacja twórczością pana Dębskiego jest przede wszystkim wynikiem jego stylu. Innego. Specyficznego. Nie owijającego w bawełnę, bezpośredniego, zdecydowanego, ale też zahaczającego o absurd - zwracającego uwagę na szczegóły, które zwykle są pomijane. Te są tak charakterystyczne dla świata i ludzi, że nie zwracamy na nie uwagi, aż tu nagle główny bohater wyciąga je na wierzch i mówi: patrz, jakie to głupie, bezsensowne, groteskowe, a mówi z sarkazmem, lekceważeniem, pobłażliwością. Sprawy nieistotne, znaczące pozornie tyle co nic, ale nadają opisom – o dziwo, krótkim i opierających się raczej na skojarzeniach bohatera – takiej głębi, takiego wymiaru, takiej... odmienności, że jestem w stanie bez trudu wyimaginować sobie daną osobę czy przedmiot. Nie wspominając już o długich, dłuuugich zdaniach, które tak uwielbiam (co widać, zwłaszcza przy poprzednim zdaniu).
Jedyną sprawą, jaka mnie męczy, jest to, iż często niektóre wydarzenia są po prostu pomijane. Bohater został schwytany, zero szans na ucieczkę, a tu nagle wyciąga pistolet czy cokolwiek innego i okazuje się, że wcześniej ukrył ów przedmiot w połach kurtki, w spodniach, nie wiem... Lubię te dziwactwa, ale czasem się gubię. Dla pewności skaczę parę stron wcześniej, studiuję uważnie akapity, sądząc, że chyba coś pominęłam – zdarzają się przecież zlepione kartki – a kiedy nic nie znajduję, jestem jeszcze bardziej zdezorientowana.
Trudno mi powiedzieć, dlaczego tak bardzo upodobałam sobie twórczość Eugeniusza Dębskiego, ale wiem jedno – nie żałuję ani jednego wydanego grosza i żałować nie będę. Nigdy.