Okładka cudna.
Nie jest to najbardziej typowy sposób rozpoczynania recenzji, za to co nieco mówi o książce, zwłaszcza, że za tę bajeczną okładkę dodaję jedną gwiazdkę.
Słowem wstępu: bohaterka, Florka Kuna, młode dziewczę bogate w nieprzyjemne doświadczenia zawodowe, ucieka z Warszawy, by rozpocząć pracę jako techniczka w lecznicy weterynaryjnej w małej miejscowości, w której mieszkają jej ciocie. Liczy na ciszę, spokój i czasem też drobne przygody – może ktoś przyprowadzi do gabinetu kozę…?
Rzeczywistość jednakże zaskakuje - szefowa okazuje się nie całkiem żywą nekromantką, współpracownik jest faunem, a część pacjentów stanowią stworzenia z mitów i baśni - mantykora, wolpertinger, papugi miotające zaklęcia, oraz, a jakże, jednorożec...
Pomysł super, oryginalny, zachęcający, by sprawdzić, co się dzieje między tymi pięknymi okładkami.
Wykonanie... cóż, takie se.
Z jednej strony całość bardzo milutka, ciepła, moje trzynastoletnie dziecko, również urzeczone okładką, spytało, czy moim zdaniem rzecz nadaje się dla niego, a ja z odrobiną zdziwienia (bo jednak nie tego się spodziewałam, zaczynając lekturę) odparłam, że owszem. Nie dzieje się tam nic gorszącego, nadmiernie brutalnego, ordynarnego, słowem, nie dzieje się tam nic...
Właśnie. Nie dzieje się tam nic.
Świetny pomysł został okrutnie zdławiony przez wykonanie. Styl autorki jest bardzo... szkolny (prowadzenie akcji za pomocą zaimka "wtedy", jakże typowe dla szkolnych wprawek - "Dziewczyna stanęła jak wryta. Wtedy na skraju zasięgu światła z jej latarki zamajaczyła biała postać" - lub przysłówka "wtem" - "Gdy weszła do szpitala, Bastian już otwierał usta, żeby o coś spytać, gdy wtem zobaczył funkcjonariuszy", do zniesienia raz czy dwa, ale było tego o wiele więcej, oraz nadużywanie wyrażenie "z przekąsem", bez przerwy ktoś się z przekąsem uśmiecha albo coś mówi), dialogi raczej płaskie, rysunek postaci rzekłabym... - niewystarczający. Mamy tu szefową kliniki, która jest liczem, technika weterynaryjnego - fauna, plus oczywiście samą bohaterkę, dziewczynę po przejściach, aż się prosi, żeby to i owo pogłębić, zarysować subtelnie, zasugerować jakiś dramat, ale nie, faun jest uroczy, szefowa nieprzenikniona (raz jej ta nieprzenikniona skorupa nadpękuje, przymało, by zaspokoić moje pragnienie pogłębionego rysunku postaci), a główna bohaterka to po prostu miła dziewczynina, no, chyba, że zaczyna jojczeć, a mam wrażenie, że autorka co jakiś czas chce tę postać jakoś ubogacić w cechy charakterystyczne i wtedy dopisuje to jojczenie właśnie. Całość wychodzi baaardzo średnio, bo ostatecznie dostajemy bohaterkę, która kocha zwierzęta, a magiczne to już w ogóle, ale bez przerwy się ich boi, ich, ich duchów, nieumarłego szczura... No owszem, ogarniam ideę żywienia obaw wobec mantykory, ale mam takie podskórne wrażenie, że weterynarz powinien bać się jakoś inaczej, niż zwykła ja :).
Wszystko to, co powyżej, jest jednak drobiazgiem w porównaniu z absolutnym brakiem linii fabularnej utworu. Żadnej intrygi, żadnego zawiązania akcji, żadnego, bo ja wiem, motywu walki ze złem czy choćby romansu ponad gatunkami. To nie jest powieść, to nawet nie są opowiadania, to po prostu zapis codziennej pracy kliniki weterynaryjnej, tym tylko różniący się od opisu zwykłych klinik, że podaje się tu leki na zatrucie pyłkiem wróżek i operuje mantykory, ale to leczenie i operowanie opisane jest dokładnie tak, jakby leczono najzwyklejsze zwierzaki, wszystko podane w tym samym stylu. Mamy prolog, który pozwala mieć nadzieję na Zawiązanie Akcji (co myślę o jojczącej i dość rozmemłanej bohaterce, która po ulegnięciu pierwszego dnia pracy bardzo poważnemu wypadkowi przechodzi nad nim - podobnie jak wszyscy inni bohaterowie - do porządku dziennego z imponującym i totalnie niewiarygodnym stoicyzmem, uroniwszy nad sobą łzę zaledwie raz czy dwa, dla zachowania minimum wiarygodności zapewne, litościwie nie napiszę) i mamy trzy ostatnie rozdziały, które jakąś tam Akcję stanowią. Poza tym zero zaskoczeń i zero napięcia, i jeśli przez całą książkę czytelnik (tzn. ja konkretnie) martwi się tylko o to, czy Zyzio (jak najbardziej niemagiczny pies, jeden z pacjentów, należący do jednej z czwartoplanowych postaci) wydobrzeje to nie świadczy o wspomnianej linii fabularnej najlepiej. Podobnie jak to, że po każdym rozdziale można sobie zrobić przerwę i wrócić do lektury po godzinie. Albo następnego dnia. Albo za tydzień. Zdecydowanie nie jest to powieść typu: "jeszcze tylko jeden rozdział".
Nie jest to oczywiście zła pozycja. Szybka w czytaniu, miła, pełna przyjemnych bohaterów i całkiem ciekawych przypadków zwierzęcych pacjentów. Otoczenie bohaterów (wioska, las) urocza. Nadaje się dla trzynastolatka, mimo dość brutalnego wstępu, może zachęci go do doczytania sobie czegoś o mantykorach albo leczeniu zwierząt. Językowo nie krzywdzi. I można w niej natrafić na maleńkie, malusie tropy sugerujące, że w drugiej części coś drgnie, coś się rozwinie, coś zaiskrzy. Dlatego właśnie tę drugą część przeczytam, i to w sumie bez niechęci.
Ale porwać mnie nie porwała.