Na nienazwanej, spustoszonej i martwej planecie, w ostatnich promieniach umierającego słońca, pod powierzchnią ziemi w Obsydianowej Komnacie yaga-la-hai co cztery lata urządzają Maskarady Słońca. W trakcie tego święta wysoko urodzony, przystojny jak marzenie, jasnowłosy Annelyn zostaje bezlitośnie upokorzony przez Dostarczyciela Mięsa.
Delikatne ego młodzieńca nie jest w stanie znieść tej zniewagi - postanawia on więc, wraz z towarzyszami, wywrzeć krwawą zemstę. Bo co może być prostszego, niż zaczajenie się na kogoś w ciemnym tunelu i poderżnięcie mu gardła? Niestety, Annelyn zdecydowanie przecenia swoje siły i możliwości, w wyniku czego skazany zostaje na samotną ślepą wędrówkę mrocznymi, dusznymi korytarzami.
Czy przeżyje? Czy uda mu się zemścić?
To w zasadzie wszystko, co można napisać o opowiadaniu Martina w taki sposób, żeby nie zaspoilerować go reszcie czytelniczej braci. Poza tym, tak, dobrze przeczytaliście, ,,W domu Robaka'' nie jest powieścią, jest w zasadzie dłuższym opowiadaniem, liczącym sobie nieco ponad 100 stron i wydanym w ładnej, twardej oprawie (prawdopodobnie po to, żeby uzasadnić wysoką cenę).
Trzeba też otwarcie przyznać, że historia Annelyna jest opowiadaniem dobrym i poprawnym, i w zasadzie nic ponad to. Owszem, znalazłam w niej obiecywany przez blurb klaustrofobiczny klimat (ale bądźmy szczerzy, ciężko byłoby go nie wytworzyć pisząc o podziemiach, tunelach i prastarym zagrożeniu kryjącym się w ciemności), ale nie skłoniła mnie ona do snucia głębokich refleksji na temat natury wojny i na temat depersonifikacji Innego.
Bo wiecie, żeby prowadzić wojnę w sposób efektywny trzeba tego Innego, wroga, zmienić w bestię, odczłowieczyć go trzeba, bo inaczej ciężko się go zabija, tak? Nihil novi sub sole. Ludzkość wiedziała o tym już od dawna.
A że jednym z bardziej namacalnych efektów wojny i broni masowego rażenia jest nuklearna pustynia, umierający świat i postępujący rozkład wiemy od 6 sierpnia 1945 roku. No ale może się wyzłośliwiam niepotrzebnie i dla kogoś jednak będzie to odkrycie. Nie wiem.
Wiara w Białego Robaka i jego ludzki wysłannik człowiek-robak jako żywo przywiodły mi na myśl ,,Diunę'' Herberta i jego boga-imperatora. Inspiracje inspiracjami, ale przyznam, że po lekturze ,,Piaseczników'' oczekiwałam po Martinie czegoś więcej. Inna sprawa, że opowiadanie o yaga-la-hai, jękolach i umierającym, rozkładającym się świecie zostało po raz pierwszy wydane w 1976 roku, więc chyba powinnam wziąć poprawkę na to, że w tym czasie Martin nie był jeszcze tak wyrobionym pisarzem, jak dwadzieścia lat później, kiedy wydał pierwszy tom ,,Pieśni lodu i ognia''.
No ale, zapytacie, w końcu warto przeczytać ,,W domu Robaka'' czy nie?
Powiem tak: jeśli znacie nieszczęśnika, który zapłacił pełną cenę za książkę i może Wam ją pożyczyć; albo jeśli macie możliwość wypożyczenia jej z biblioteki - jasne, czemu nie? Ale jeśli zastanawiacie się nad zakupem, to... cóż. Musicie być wielkimi fanami Martina. W przeciwnym wypadku książka i jej lektura nie jest warta swojej ceny.