O 'Dziesięciu Tysiącach Drzwi' słyszałam już dziesięć tysięcy razy i powiedziałam sobie: no okej, sprawdzimy, o co chodzi i... chyba żałuję swojej decyzji.
Książka opowiada o młodej January, która mieszka w rezydencji Pana Locke, dla którego natomiast pracuje ojciec dziewczyny, jeżdżąc po całym świecie i kolekcjonując dla niego niezwykłe przedmioty z całego świata. W zamian pan Locke otacza January opieką i zapewnia dziewczynce wszystko, czego jej potrzeba. Główna bohaterka często snuje się po wielkiej rezydencji i pewnego dnia znajduje książkę, która ma zmienić jej życie i odkryć skrywane przed nią tajemnice.
Książka jest napisana w formie szkatułkowej (książka w książce), czego ja osobiście zwolenniczką nie jestem. Chociaż w tym przypadku to zadziałało na korzyść tej historii, bo przynajmniej działo się coś więcej, a ja nie zanudziłam się na śmierć. Ciężko mi też stwierdzić co jest przyczyną tego, że odbieram tę powieść w ten sposób. Jest ona pełna opisów, które ja w książkach po prostu kocham. Lubię wszystko widzieć, słyszeć i czuć dokładnie tak jak bohater. I o ile w ‘Była Sobie Rzeka’ równie długie opisy były czymś niesamowitym, tak tutaj coś nie pykło... wiało nudą.
Tutaj nie ma absolutnie nic świeżego. Pozwólcie, że przedstawię najbardziej oklepany schemat historii 21 wieku zastosowany również w tej powieści: buntownicza nastolatka, czarny charakter, wątek romantyczny, walka dobra ze złem i zakończenie takie, a nie inne. Jak sami widzicie – nic specjalnego, a nad tą książką tyle zachwytów!
Aż pozwolę sobie zacytować naszego rodzimego ‘artystę’: jak do tego doszło? Nie wiem.
No i moi drodzy zakończenie... oh, jakie to było przewidywalne, że aż szkoda mi słów. Już w połowie książki wiedziałam, jak to wszystko się potoczy, jednak do samego końca łudziłam się, że być może autorka mnie czymś zaskoczy. No cóż, nadzieja matką głupich.
Na swoją obronę: ja wiem, że nie jest to thriller czy powieść sensacyjna, która ma mnie trzymać w napięciu i serwować mi zwroty akcji co dziesięć stron. To jest historia dosyć statyczna, ale by pisać takie historie, moim zdaniem, trzeba na nie mieć naprawdę niezwykły pomysł. Musi być to coś, co czytelnika zaciekawi i sprawi, że bedzie chciał poznawać tę historię. No ja nie chciałam...
Sam pomysł na fabułę jest naprawdę dobry, niemniej czegoś tutaj zabrakło. Szukałam tej magii i tajemnicy, o której tak wszyscy mówią, niestety. Mnie nie udało się jej w tej książce znaleźć. Mimo wszystko pochwały należą się autorce za sam styl, bo książka widać, że napisana jest z wielką łatwością. Kobieta ma bardzo lekkie pióro, niemniej kreatywność to już zupełnie inna historia... i właśnie tylko dla jej stylu jestem gotowa dać jej drugą szansę.