Uwielbiam książki Meg Adams. Napiszę to już na samym początku, aby uniknąć stwierdzeń, że do drugiej części ,,Nieczystej Gry” uprzedziłam się już po kilku stronach. Niestety to właśnie one zapowiedziały, że poziom tej części będzie mocno odbiegał od swojej poprzedniczki. Przez tekst przebrnęłam, ale czy były to emocje, których zdążyłam już dzięki autorce zasmakować? Nie.
Już na początku widać zmianę klimatu. Meg Adams porzuciła znany już wszystkim humor – który ja w pierwszej części tak uwielbiałam, szczególnie do połowy tomu – na rzecz powagi, mroku, czyhających na rogu niebezpieczeństw. Porwana Jo z jednej strony igra z cierpliwością porywaczy, by zaraz potem zmienić zdanie i poddać się emocjom. I o ile jej rozchwianie można uargumentować sytuacją, w jakiej się znalazła, o tyle zachowanie ,,tych złych” jest tak dramatyczne, że załamywałam ręce, ilekroć tylko czytałam kolejne groźby pokroju ,,jeszcze raz podskoczysz, a stanie Ci się coś niedobrego”. Aśka nie była potulną ofiarą. Momentami waleczna, zdeterminowana, wielokrotnie pokazywała charakter. W normalnych okolicznościach ktoś po prostu ustrzeliłby ją za to, jak nieposłuszna była. I choć rozumiem, że była przedmiotem transakcji, a na dodatek chroniła ją ranga głównej bohaterki, to jednak wszystkie tortury i krzywdy, jakie ją spotkały były jakby… lekkie. Na domiar złego akcja ratunkowa przebiegła tak błyskawicznie, że w pewnym momencie zastanawiałam się, czy czegoś nie pominęłam.
Aśka za to pominęła to, co przeszła. Chociaż pojawiały się wzmianki o sennych koszmarach, to jednak dużo więcej czasu upłynęło jej na dylematach pokroju ,,zależy mu czy nie?”. Aleks – powód wszystkich zmartwień – stał się centrum jej wszechświata, co popychało bohaterkę w kierunku nie zawsze sensownych decyzji. Czego nie usłyszała, to sobie dopowiedziała, jak gdyby sam fakt, że Górski poruszył niebo i ziemię, aby ją ratować, nie był wystarczającym dowodem jego uczuć. Nie zmienia to jednak faktu, od początku czuje się, że wybór dotyczący tego, z kim zostanie Aśka, już zapadł. To zawsze był Aleks, co w pewnym momencie uzmysłowił sobie również Piotr – mój biedny chłopiec. Cieszę się, że nie zmasakrowano jego postaci bezsensownym uganianiem się za Jo, ale jednocześnie ani przez moment nie uwierzyłam w jego przemyślenia na temat braku uczuć do bohaterki. Cieszę się, że nie został sam, ale… jego relacja z Roksi była dla mnie niezwykle mocno naciągana.
Niemal niemożliwe było tutaj śledzenie jakichkolwiek wskazówek, bo tych było jak na lekarstwo. Ciężko było dojść do tego, kto właściwie trzyma wszystkie sznurki. Nie było zabawy poszlakami, wiele niedopowiedzeń, różne tropy prowadzące donikąd. Na sam koniec szybka akcja, pójście na układ z policją (chociaż nie mam pojęcia, jakie korzyści miała z tego policja, skoro wszyscy podejrzani byli martwi) i szczęśliwe zakończenie gdzieś na drugim końcu świata. Pod koniec czytania – rozmyślając nad tym, jak bardzo życie Aśki się skomplikowało, jak wiele straciła, przez jakie piekło przeszła – uświadomiłam sobie, że jestem zmęczona książkami, w których główna bohaterka wybiera miłość do faceta a nie do samej siebie. Fikcja fikcją, ale dlaczego to zawsze kończy się szczęśliwie?
Ostatecznie czuję się dziwnie rozczarowana. Wszystko działo się szybko, pojawiło się wiele nielogicznych sytuacji i rozwiązań, zakończenie nie było satysfakcjonujące. Światełko w tunelu zapaliła postać Konrada – ptaszki głoszą, że bohatera nowej książki. Poczekam, przeczytam, Meg Adams nadal uwielbiam, ale… ,,Ochroniarz” wciąż nie ma konkurencji.