Ostatni lot na skrzydłach Saphiry, którego tak się bałam, dobiegł końca. Ciężko rozstać się z serią, do której tak mocno się przywiązałam. Być może podchodzę do tego zbyt emocjonalnie, ale inaczej nie potrafię. Zakończyło się coś, co znałam od tek dawna. Wielkie podziękowania dla Paoliniego za podróż po Alagaesii. Nie zawiodłeś mnie ostatnim tomem, choć niektórych może i owszem.
Tom drugi „Dziedzictwa” zaczyna się tam, gdzie skończył się poprzedni. Na początku mamy kilka rozdziałów dotyczących porwanej Nasuady, gdzie wreszcie bliżej poznajemy Galbatorixa. Była przywódczyni Vardenów opiera się przeróżnym torturom i nie daje namówić się do współpracy.
Następnie przeskakujemy do Eragona, który przybywa do Vroengardu. Dociera pod skałę Kuthian, która nie chce się przed nim otworzyć. Wraz z Saphirą są zmuszeni poznać najskrytsze zakamarki siebie. To, co znajdują w Krypcie Dusz, przechodzi ich najśmielsze oczekiwania…
Akcja wylewa się ze stron „Dziedzictwa”, które pisane jest z punktu widzenia Nasuady, Eragona i Rorana. Wielki plus za to, że przestały mnie irytować fragmenty z perspektywy kuzyna Eragona. Ponownie mamy dokładnie opisane walki, każdy ruch bohaterów. Dzięki temu możemy poczuć się jakbyśmy byli w środku bitwy o Ilireę.
Kolejnym plusem powieści jest postać Murtagha. Pokochałam tę postać. Od początku drugiego tomu zaczął mnie zaskakiwać. Wszystkiego mogłam się spodziewać, le na to bym nie wpadła. Ci, którzy powieść już czytali, wiedzą o czym mówię. Następnie zadziwił mnie już podczas ostatecznej bitwy. Wprawdzie byłam przygotowana, na coś takiego, ale i tak daję za to kolejny wielki plus. Żałuję tylko, że autor zakończył w taki sposób wątek Murtagha i Ciernia. Miałam nadzieję, że jeszcze do nich wróci. A oni tak po prostu zniknęli.
Przejdźmy do Nasuady. Paolini doskonale poprowadził tę postać, można by rzec, że według scenariusza, który sobie wymyśliłam. Siła jej umysłu, determinacja, zdolności przywódcze i siła woli zadziwiły mnie. Jestem zadowolona z tego, jak potoczyły się losy Nasuady. Zmieniłabym tylko jedną jedyną rzecz. I znowu: Ci, którzy już powieść przeczytali, domyślą się o czym mówię.
Zielony smok z okładki – czekałam z niecierpliwością, kiedy się pojawi. Niektórzy mogli to przewidzieć, ja jednak starałam się nie zgadywać. Początkowo byłam naprawdę zadowolona z tego, jak autor poprowadził postać Firnena (mam nadzieję, że nie zlinczujecie mnie za ten mały spoiler). Potem jednak Paolini złamał mi serce. Nie mogę się z tym pogodzić. Wyjawiłabym dlaczego, ale nie chcę za bardzo spoilerować.
Większość zapewne czekała na dalsze losy Aryi. Spodziewałam się oczywistego. A to, co się stało rozdarło mi serce po raz drugi. Rozumiem, że nie mogła zostawić tego, co spoczęło na jej ramionach. Podjęta przez nią decyzja wymagała odpowiedzialności. Podziwiam siłę miłości do jej rasy. To, kim została, w pełni jej się należało. Mimo wszystko moje serce było w kawałkach.
A teraz dwoje naszych głównych bohaterów – Eragon i Saphira. W tym miejscu wrócę do ostatecznej bitwy. Pomysł zastosowany w walce z Galbatorixem był doskonały. W tym momencie pozwoliłam sobie uronić łzę, poczułam nawet współczucie dla króla. Po wszystkim zrozumiałam, że nasza dwójka straciła cel w życiu. Zaczęłam zastanawiać się, co zrobią dalej i jednocześnie bałam się tego. Trzeba było odbudować Ilireę, wybrać następcę tronu, zaprowadzić pokój w całej Alagaesii. To jednak nie mogło stać się dla Eragona i Saphiry celem życia. Wybrali drogę, a raczej Paolini wybrał ja dla nich, która wywołała u mnie łzy.
Zakończenie było niesamowite. To, co zrobił Christopher Paolini. Odejście od standardowego happy end’u i zafundowanie nam czegoś pomiędzy było ogromnym plusem. Jak wielu przede mną na początku się cieszyłam, potem, kolejny już raz moje serce rozpadło się na miliony drobnych kawałeczków. Myślałam, jak on mógł to zrobić i jednocześnie podziwiałam to, że nie skończyło się to jak wiele innych opowieści.
Kolejnym plusem książki jest to, że nie ginie niewiadomo ilu bohaterów. Fakt, mamy wojnę, więc bez śmierci się nie obejdzie. Autor zrezygnował jednak (na szczęście) z uśmiercania wielu z postaci. Zakończenie wystarczająco rozdziera serce, choć przecież Angela wcześniej to przepowiedziała (muszę wrócić do tego fragmentu, bo jakoś wcześniej nie zwróciłam na niego uwagi).
W podziękowaniach Paolini pisze „(…) przykro mi, że zawiodłem tych, którzy liczyli, że dowiedzą się czegoś więcej o zielarce Angeli, jednak gdybyśmy wiedzieli o niej wszystko, nie byłaby nawet w połowie tak interesującą postacią”. Czytając te słowa zaczęłam się nawet śmiać, bo chwilę wcześniej pomyślałam, że choć tak liczyłam na rozwiązanie jej tajemnic, nic takiego nie nastąpiło. No cóż, pozostaje mi tylko śmiać się z moich oczekiwań.
Znalazłam też pocieszenie dla mojego serca, które było w milionach kawałeczków, dzięki słowom „Nie zamierzam jednak całkowicie porzucić Alagaesii”. Chociaż tyle – wrócimy tam kiedyś. Pozostaje nam w takim razie mieć nadzieję.
Książkę polecam wszystkimi kawałeczkami mojego serca :)
Se onr sverdar sitja hvass
PS. Wiem, że to nie za bardzo przypomina recenzję, raczej spis moich odczuć i uwielbienia dla Paoliniego, ale mam nadzieję, że komuś się przyda.