Gdyby ktoś wsunął w moje ręce „album” z tatuażami, zapewne bez mrugnięcia okiem zaczęłabym go przeglądać. Jestem z natury ciekawską bestią, a każda możliwość zaczerpnięcia inspiracji (gdzie od jakiegoś czasu marzę o tym bolesnym ozdobieniu ciała) jest dla mnie na wagę złota. Jednak gdyby ten sam człowiek by na mnie krzyknął, iż profanuję „grób” jego bliskiego, bo tak naprawdę trzymam księgę, gdzie jej zawartość składa się z fragmentów PRAWDZIWEJ skóry – śmiem przypuszczać, że wtedy bym zemdlała...
POKAŻ MI SWOJE TATUAŻE, A ODCZYTAM CAŁE TWOJE ŻYCIE!
Moim zdaniem, to dość szalona koncepcja upamiętniania zmarłych bliskich. Przecież jeszcze wielu nawet nie chce słyszeć o kremacji, także nie trzeba sobie wyobrażać ich min, gdyby pracownicy Zakładu Pogrzebowego zaproponowali coś tak dziwnego. Natomiast dla mieszkańców Saintstone stanowi ona codzienność. Prawie całe ich życie jest podporządkowane przyozdabianiem skóry, którą traktują niczym ogólnodostępny pamiętnik. Poprzez tatuaże uwieczniają najistotniejsze chwile swego życia, upamiętniając przy tym liczne sukcesy na tle rodzinnym lub zawodowym, ale również ukazując popełnione błędy. To one stanowią ich całą historię, dlatego też, kiedy nadchodzi śmierć, ich naznaczone tuszem fragmenty skóry stają się... „rodzinną pamiątką”. Nie powiem, pomimo tej dziwnej tradycji, czułam się niezwykle zaintrygowana wizją takiego świata, gdzie jednocześnie obawiałam się, że autorka nie podoła. Iż spłyci ona tak ciekawy zamysł, a ja z miejsca będę wiedziała, jak to się potoczy. Niepotrzebnie! Alice Broadway zagrała mi na nosie, nadając tej tuszowej tradycji tak wiele fascynujących barw, że aż to zapiera dech w piersi. Oczywiście nie miałoby to aż takiej siły rażenia, gdyby nie wprowadzenie elementu baśniowości. Przekazywane z pokolenia na pokolenie liczne historie (dobrze nam znane, lecz całkowicie opowiedziane na nowo), ubarwione charakterystyczną dla nich magią, wręcz zniewoliły umysły tamtych ludzi. Zaślepieni przekazywaną w nich mądrością, starali się jak tylko mogli, aby stanowić wzorzec dla pozostałych mieszkańców. Wpatrzeni w ideę tatuowania traktowali tych o „czystej skórze” jak największe, pozbawione duszy bestie i niezwykle pragnęli ich całkowitej likwidacji. Szkoda tylko, że tym oto sposobem sami powołali demony do życia. I jak niegdyś ludzie mieli problem z ukrywaniem swoich win, tak tutaj zyskiwali doskonałą przykrywkę. Przecież wystarczyło podsunąć fałszywy obraz samego siebie, aby uwierzono, iż jest krystaliczny...
Jak wątek tatuaży był dobrze rozwinięty, dzięki czemu poznaliśmy go niemal od podszewki, tak wizualizacja Saintstone pozostawia wiele do życzenia. Owszem, czytelnik ma możliwość zapoznania się z jego mapką (cudowny dodatek!), jednakże za Chiny nie jestem w stanie powiedzieć, w jakim czasie toczy się akcja powieści. No dobra... poniekąd wiem, że na pewno nie mogę jej obsadzić w średniowieczu, lecz przydałaby się choćby drobna wskazówka pod tym kątem. Wiecie... czy to aktualnie toczące się lata czy jednak niedaleka przyszłość... Także wyczuwam tutaj wyraźną inspirację ptasimi motywami, które niejednokrotnie zdążyły przefrunąć przez ten gatunek i pozostawić po sobie wyraźny ślad obecności. I chciałabym bardzo – ale to bardzo – „nawrzucać” autorce, jak ten zamysł jest już oklepany, aczkolwiek przypomniałam sobie, iż w swoim „opowiadaniu” także o nie zahaczam, także, cóż... Może nie było tematu? Nie było, jasne?!
WYBIERZ MĄDRZE, LEORO!
Leora stanowi doskonały przykład tego, jak wpajane przez lata wartości oraz głęboko zakorzeniony w głowie (jak i w sercu) strach przed niewytatuowanymi może przyćmić umiejętność racjonalnego myślenia. Od lat wzorująca się na rodzicach dziewczyna starała się jak mało kto, by ci byli dumni z jej dokonywanych wyborów. I akceptowali je całymi sobą. Także, kiedy nastolatka przedwcześnie traci ojca, jej dotąd kolorowy świat gubi swoje najjaśniejsze barwy, pozostawiając ją w ciemności współpracującej w chaosie. W tych najgorszych chwilach mogła liczyć na wsparcie mamy oraz niezastąpionej przyjaciółki, Verity, które jak nikt inny potrafiły jej wskazać dobre strony egzystencji. Zachęcały ją do dalszego podążania wyznaczoną ścieżką, aby smutek całkowicie jej nie pochłonął. Jednak muszę przyznać, że spodziewałam się mocniejszej tęsknoty za kimś, na kim tyle lat się wzorowało. Najbardziej widać to w momencie, kiedy Leora poznaje prawdę o swoim tacie. Impulsywny gniew wyzwolił w niej prawdziwą bestię, która była już całkowicie obojętna na to, iż swoimi dalszymi postanowieniami krzywdzi nie tylko siebie, ale również najbliższe sobie osoby. Mówiąc szczerze, mnie również przy tym nieźle zamurowało. Owszem, spodziewałam się wyjścia na światło dzienne dość ciekawych informacji o tym mężczyźnie, lecz ja nie odczułam tego jak główna bohaterka. Tym samym udowodniła, że wystarczy dosłownie niewiele, by zmienić zdanie o człowieku i zacząć postrzegać go w zupełnie innym świetle. Tylko czy warto było postąpić tak, a nie inaczej? Czy warto było dać się ponieść tak zwodnym emocjom, kiedy tak do końca nie wiemy, kto tak właściwie ma rację?
Przez „Tusz” przewija się, pozornie, wielu bohaterów, których z miejsca można ustawić po danej stronie barykady. Nie powiem, ta myśl była nieco rozczarowująca, biorąc pod uwagę to, że przewidywalność – w każdej postaci – jest przereklamowana niczym galaretka z pianką. Właśnie takie wrażenie sprawiali idealna pod każdym względem Verity, pełna ciepła matka Leory czy też intrygujący Oscar (oraz wielu innych), lecz z czasem oni również ukazali swoje odmienne natury. Nawet zastanawiałam się, czy w międzyczasie ktoś ich nie podmienił! Nikt jednak z nich nie przebijał baśniarki Meg oraz trudnego do rozczytania tatuażysta Obel. Te dwie postaci całkowicie zdobyły moją uwagę (zaraz po głównej bohaterce) i wprost nie mogłam doczekać się prawdziwego znaczenia ich obecności w życiu nastolatki. A kiedy tylko ją odkryłam, zrozumiałam jedno: choćbyśmy starali się poznać całkowicie drugiego człowieka, to ta sztuczka nigdy się nie powiedzie...
PANI ALICE, CZY MOŻNA PROSIĆ O ZBIÓR BAŚNI? JAKO DODATEK DO SERII? PROOOSZĘ...
Mówiąc szczerze, Alice Broadway nie ma jakiegoś wyszukanego stylu pisania, który mógłby wyróżnić ją na tle pozostałych twórców dystopii. Posługuje się nad wyraz prostym, choć barwnym językiem, dzięki czemu książki się nie czyta – przez nią się płynie. Jak pierwsze rozdziały przypominają łagodne muśnięcia wody, tak z rozwojem fabuły porywają nas silne fale emocji, którym człowiek oddaje się bez pamięci. Także ogromnie raduje mnie wplątanie elementu baśniowości, gdzie ta dodaje całej idei uroku. Zgadza się, już o tym fakcie wspominałam, jednak trudno mi o nim nie wspominać, kiedy ma się w głowie interpretację autorki dobrze znanej (i dość lubianej) „Śpiącej królewny”. To właśnie ona najbardziej mnie oczarowała, ponieważ nie jest nad wyraz makabryczna (jak to w oryginale), ani przesłodzona do granic możliwości. Alice Broadway, poprzez nią, ukazała, że zatajenie prawdy bywa nieraz stokroć gorsze od szerzenia tysiąca kłamstw i szukania popleczników, którzy będą przy nich przytakiwać głowami...
Podsumowując, wydawałoby się, że aktualnie wydawane dystopie nie mają nam już nic nowego do zaoferowania, jednak „Tusz” umiejętnie obala ten mit. Owszem, nie da się nie zauważyć inspiracji innymi dziełami, lecz na każdym kroku Alice Broadway wprowadzała coś, co dawało powiew świeżości, równocześnie rozdrażniając pobudzoną ciekawość. Także, jeżeli obawiacie się tej książki – uspokójcie się i bez mrugnięcia okiem dajcie jej szansę. Obiecuję, że będziecie pozytywnie zaskoczeni!