Nie będę obiektywna w mojej ocenie książki „Sosnowe dziedzictwo” i nawet nie staram się taka być. Chcę być do gruntu subiektywna, bo darzę sympatią tę książkę i jej autorkę. A uczucia zmieniają nasz sposób postrzegania świata.
Maria Ulatowska, specjalistka od prawa dewizowego, której wielkim marzeniem było pisanie książek, debiutuje tą powieścią. I moim skromnym zdaniem jest to debiut udany. Wiem, że będą również dalsze części sagi o Sosnówce i jej mieszkańcach. Ta świadomość łagodzi smutek, jaki odczułam odkładając książkę na półkę po jej przeczytaniu. Wyczekiwałam jej z niecierpliwością, bo zapowiedź niosła ze sobą obietnicę spotkania z historią, o której powie się „chciałabym, żeby była moja” i tak jest rzeczywiście.
Mogłabym napisać, że jest to opowieść o młodej kobiecie, która dziedziczy rodzinną posiadłość. Do tej pory nie miała pojęcia o jej istnieniu, co więcej wymaga ona gruntownego remontu. Ale to byłoby ogromne uproszczenie. A ta książka nie jest banalna. Taki powierzchowny opis mógłby sugerować, że jest podobna do kilku innych powieści, a nie jest. Ma według mnie iskierkę, która czyni ją oryginalną.
Akcja rozgrywa się na kilku płaszczyznach czasowych, a czytelnik stopniowo poznaje losy rodziny Towiańskich i ich domu rodzinnego. Nie jest jedynie opowieść o Annie Towiańskiej, młodej dziedziczce Sosnówki, bo wraz z Anną do swojego domu wracają trzy pokolenia, które ten dom straciły. Pradziadkowie wywleczeni z niego przez Niemców, dziadkowie, którym nie dane było do niego powrócić i rodzice, którzy go nigdy nie poznali. Wszyscy oni cierpieli, ale teraz przyszedł czas, aby los się odmienił, aby dom odzyskał swoją świetność, aby wrócił do niego śmiech i szczęście, bo taki ma być prawdziwy dom. I nie jest to jedynie wyidealizowany obraz z powieści, takie domy istnieją. We wspomnieniach, w rzeczywistości, w literaturze i w marzeniach. Ja o takim domu marzę. Dokładnie o takim i tak samo, jak Annie, często przychodzi mi na myśl mickiewiczowski opis dworku w Soplicowie. Że za słodko, że wręcz idyllicznie powiecie? Chyba po tylu tragicznych wydarzeniach w końcu przyszedł czas na trochę bajki w otoczeniu pachnących oszałamiająco sosen, nad pięknym jeziorem. Bo kiedy dziadek Anny dotyka brzucha swojej żony, w którym jeszcze bezpiecznie kuli się ich dziecko, a potem biegnie walczyć za Polskę, to ja widzę w tym geście marzenie o szczęściu, które nigdy się dla nich nie ziści. Ale może stanie się faktem dla ich wnuczki. Taką mam nadzieję.
Nie mogę być obiektywna, ponieważ Maria Ulatowska cytuje Mickiewicza i Baczyńskiego, poetów bliskich memu sercu, bo przywołuje postać Krysi Wańkowicz, bohaterki mojego ukochanego „Ziela na kraterze”, bo pisze o Powstaniu Warszawskim, którym się bardzo interesuję od wielu lat, bo Anna przygarnia Szyszkę, wyrzuconą z pędzącego samochodu, jak ja przygarnęłam swojego psa, aby uratować go przed utopieniem. Po prostu czuję podobną wrażliwość, podobne poczucie humoru. Zresztą poczucie humoru autorki to byłby temat na osobną rozprawę. Ta ksiązka niesie w sobie nadzieję, optymizm i wiarę, że wszystko w życiu się zdarzyć może i że kiedyś wreszcie zaświeci słońce, jeśli nie dla nas, to dla tych, których kochamy, bo świat nie jest taki zły.
Lektura upływa zbyt szybko, pozostawia niedosyt, chciałoby się poznać natychmiast dalsze losy Anny, Grzegorza, Dyzia, pani Malinki i wszystkich pozostałych sympatycznych bohaterów „Sosnowego dziedzictwa”. Czekam z niecierpliwością na majową premierę drugiej części zatytułowanej „Pensjonat Sosnówka”.
Zatem całkowicie subiektywnie polecam tę książkę wrażliwcom i marzycielom, spoglądającym na świat z przymrużeniem oka.